Jeszcze trochę czasu - i nadejdzie Wielkanoc, czas, w którym najzwyczajniejsze jajko nagle staje się czymś więcej niż miłą częścią śniadania, przekąską, składnikiem nieśmiertelnego knajpianego śledzia po japońsku. Od jajek, podniesionych do rangi symbolu, uświęconych (i poświęconych) zaczyna się świąteczne śniadania. Tak jak zaczynały się rzymskie uczty - ab ovo...
Tak też zaczynały się wakacyjne, wiejskie śniadania mojego dzieciństwa - od jajecznicy. Na słonince, na szynce, na boczku, na kiełbasie, przede wszystkim jednak na masełku, świeżutkim, wczoraj zrobionym. Ze szczypiorkiem, kurkami lub pieczarkami, ale nie ze sklepu, lecz przed chwilą zebranymi na łące. Świeżutkimi i wonnymi. Także jajka, zwłaszcza żółtka, miały smak inny niż dzisiaj. Nic dziwnego, nie pochodziły z fabryki jaj, ale od wolnych kurek cały dzień grzebiących w ziemi, dokarmianych pszenicą.
Poważni autorzy książek kucharskich - Ćwierczakiewiczowa, Pożerski - pisząc o jajecznicy każą przygotować do niej cztery lub sześć jajek. Mój Boże, z takich przepisów uśmiałby się Juliusz Kossak. Jak pisała jego wnuczka, Magdalena Samozwaniec:
Juliusz przebywając w dobrach Dzieduszyckiego, zaprzyjaźnił się z nim bardzo; obu łączyła pasja do koni i do polowania.
Kiedyś pod wieczór wracając zmęczeni z polowania, głodni jak wilki, wstąpili do przydrożnej karczmy. Zamówili u arendarza każdy po jajecznicy z dziesięciu jaj, bochenku chleba i po garncu piwa. Po owej kopiastej wieczerzy Dzieduszycki otarł wąsy, zakurzył fajkę i rzekł z uśmiechem: - No, temu, który by teraz zjadł jajecznicę z pół kopy jaj - ofiaruję konia z rzędem!
- Czy to szlacheckie słowo? - zapytał Juliusz, pyknąwszy ze swojej fajeczki. - Na mój honor - odparł Dzieduszycki, kładąc rękę na sercu. Juliusz kiwnął na arendarza i zamówił jajecznicę z trzydziestu jaj, pół bochenka chleba i garniec piwa. Pomału, nie spiesząc się, przegryzając chlebem i popijając piwem, opędzlował całą tę olbrzymią porcję, co dzisiaj każdy z nas przepłaciłby ciężką chorobą lub przynajmniej torsjami. Dzieduszycki dotrzymał słowa i ofiarował Juliuszowi konia z rzędem.
To się nazywa apetyt! Dziedziczny, mówiąc nawiasem; Wojciech, syn Juliusza, dokonał sztuki niezwykłej. Zgłodniały po górskiej wędrówce, pożarł kaszankę wraz z patyczkiem. Na końcach kiełbas i przede wszystkim kiszek znajdowały się drewniane kołeczki, dookoła których owijano jelito - aby kaszankowa zawartość nie uciekła podczas gotowania.
Kolosalne jajecznice były widocznie preferowane przez ziemian, skoro Jacek Nieżychowski tak wspominał przedwojenne śniadania u stryja, po polowaniu:
Antek już od progu ryczał do klucznicy Loli: „Prosimy jajeczniczkę z kopy jaj, kawę i co tam jeszcze się znajdzie”. No i rozpoczynał się lament Loli, która przedtem była nianią stryja Antka i uwielbienie jej dla wychowanka było niezmierne.
„Ależ Anteczku, skąd ja ci wezmę sześćdziesiąt jajeczek? Kurki słabo niosą”. „No to po co je chować?” - ripostował Antek. - „Trzeba je wystrzelać” (...) Wtedy Lola pochlipywała: „Anteczku, może ze trzydzieści jajeczek się znajdzie”.
I znajdowało się...
Nie wszystkie jajka sprzyjały żarłoczności. Nie zażerano się jajkami Benedict, jajami faszerowanymi, jajkami w szklance po wiedeńsku. Nie zjadano gigantycznych ilości jajek w koszulkach z oeufs pochés. Jajka na miękko i na półmiękko, oeufs mollets, też były raczej składnikiem skromnego śniadanka. Inaczej rzecz się miała z jajkami na twardo. Na wiejski stół podawano je w głębokich talerzach lub zgoła misach, spiętrzone w wysoki stos...