Reżyserka Kinga Dębska: - Tytuł jest prowokacyjny, niegrzeczny, ale pasuje [zdjęcia]
Oboje rodzice odeszli w ciągu pół roku. Pamiętam, że potem pojechałam sama do Włoch, żeby zamknąć się na świat. „Moje córki krowy” to obraz trochę o mnie. Ale też o każdym z nas. Bo przecież śmierć dotyka każdego. Zrozumiałam, że to nie jest tylko moja historia - uważa reżyserka Kinga Dębska.
- Historia prawdziwa jak życie, to jedno z haseł Pani filmu. Pomysł inspirowany był osobistymi doświadczeniami, związanymi z odchodzeniem rodziców. Dlaczego chciała Pani zrobić taki film?
- Moi rodzice odeszli nagle i przedwcześnie. Nie mogłam sobie z tym poradzić. Jeszcze kiedy mama leżała w śpiączce, zaczęłam wylewać na papier swój ból, żal i niezrozumienie, dlaczego mnie to spotyka. Przecież mama jest na to za młoda. To się nie powinno zdarzyć - powtarzałam.
- To miała być taka swoista autoterapia?
- Najpierw myślałam, że piszę tylko dla siebie. To pisanie pomagało mi się jakoś z tym wszystkim uporać. Ale podczas choroby mamy trafiłam do pani psycholog. Prawdę mówiąc, niewiele sobie po niej obiecywałam. To była młoda dziewczyna. Ale paradoksalnie nakierowała mnie na odnalezienie sensu w tym moim bólu. Na zrozumienie, że to nie jest tylko moja historia. Człowiek zawsze w takiej sytuacji zadaje sobie pytanie - dlaczego mnie to spotkało? Jaki to ma sens? I ja ten sens odnalazłam w tym, że to się stanie historią nie tylko moją, ale uniwersalną.
- Jak od dziennika przeszła Pani do pracy nad filmem?
- Oboje rodzice odeszli w ciągu pół roku. Pamiętam, że potem pojechałam sama do Włoch, żeby zamknąć się na świat. I tam z dziennika zaczęłam tworzyć scenariusz filmowy. Następnie pomógł mi script doctor, czyli ktoś, kto jest coraz częściej wykorzystywany w polskim kinie. Taki dramaturg, który pomagał poruszać się bez emocji w tej opowieści, w której aż od moich emocji kipiało. Z upływem czasu mój stosunek do tych wydarzeń się zmieniał. Zaczęłam to akceptować.
- Bohaterkami filmu są dwie siostry, które pomimo wzajemnej niechęci, postawione w sytuacji krytycznej muszą działać.
- To nie jest film dokumentalny o mnie, o mojej siostrze, szwagrze i ojcu. Siostry grane przez Agatę Kuleszę i Gabrielę Muskałę są wymyślone. Tylko sytuacje, w które wrzuciłam bohaterów filmu, są jak najbardziej prawdziwe, szczere do bólu. Ale oni sami zachowują się inaczej niż ja, moja siostra, szwagier i ojciec. Film wymaga pewnego zagęszczenia. Gdybyśmy opisywali życie takim, jakie jest, byłby to pewnie nudny obraz. Ja i moja siostra w stresie reagowałyśmy inaczej. Wydawało się, że mój ból jest bardziej bolesny od jej bólu. I jej pewnie wydawało się odwrotnie. Ja nie rozumiałam jej zachowań, ona moich. Teraz się kochamy i jesteśmy sobie najbliższe na świecie. Musiałyśmy przez to przejść, żeby zrozumieć, że jesteśmy sobie potrzebne jak dwie strony tej samej monety. Jesteśmy teraz tak blisko jak nigdy wcześniej. Nadal bardzo różne, jak ogień i woda. Ale kiedy zostałyśmy sierotami, spotkałyśmy się tak naprawdę psychicznie i dorosłyśmy.
- Scenariusz to połowa sukcesu. Ale ten sukces dopełnia świetne aktorstwo. A Pani udało się obsadzić bohaterów w punkt. To była pewnie droga przez mękę?
- Zaczęło się od dobrego scenariusza. Przepraszam, że się tak chwalę. Ale aktorzy, czytając dobry scenariusz, chcą w nim zagrać. Szczególnie jeśli im się proponuje role spoza tzw. szuflady, w które często polskie kino ich wkłada. Marcin Dorociński jest więc zazwyczaj obsadzany w rolach amantów, mimo że sam za tym nie przepada.
- Obsadziła go więc Pani w roli życiowego nieudacznika, wiecznie szukającego pracy. Gra trochę takiego antybohatera.
- Obsadziłam go wbrew warunkom. W moim filmie jest życiową ofermą. Sam zresztą poprosił o tę rolę. Bo chciał złamać swoje dotychczasowe emploi. Pokazać, że potrafi coś innego. Jeden z dziennikarzy ocenił nawet, że to jego najlepsza dotychczasowa rola. Na pewno Marcin pokazał w niej swój olbrzymi talent komediowy.
- Dla Mariana Dziędziela rola takiego ojca też była pewną odmianą.
- To prawda. U mnie nie lata z siekierą, tylko jest inteligentem, architektem, który ma pod kontrolą cały dom, nawet dorosłe córki. Do czasu aż w pewnym momencie pod wpływem choroby mózgu zacznie się odklejać od rzeczywistości. Najtrudniej było obsadzić role sióstr. Ten duet był najważniejszy i długo szukałam odtwórczyń. Zdecydowałam się na Agatę Kuleszę i Gabrysię Muskałę. Długo biłam się z myślami, kto powinien zagrać Martę. Agata była wtedy w trudnym momencie dla aktorki. Na topie, ale zmęczona po „Róży” i „Idzie”. Głodna jednak współczesnej roli. Moja propozycja bardzo ją ucieszyła. Bo miała do zagrania kobietę z biglem, poczuciem humoru, z tym wszystkim, co ona ma. I myślę, że w dobrym momencie ją złapaliśmy. To ona w pewnym sensie zdecydowała, że zagrał też Łukasz Simlat.
- Narzekamy, że polskie kino nie kocha kobiet. A tu są dwie, silne kobiece osobowości. Czy to znaczy, że polskie kino zaczyna się wreszcie do dojrzałych aktorek uśmiechać?
- Pamiętam gdyński festiwal filmowy, na którym był problem z przyznaniem nagrody dla najlepszej aktorki, bo ról kobiecych było tyle, co na lekarstwo. Jestem kobietą i uważam, że kino jest kobietą. A kobiety są fantastycznymi aktorkami. Trzeba dla nich pisać. I ja to robię.
- „Moje córki krowy” to tytuł ryzykowny. Zostaje w pamięci, ale ja, nie wiedząc jeszcze, o czym jest film, pomyślałam, że trąci trochę infantylizmem. Nie miała Pani obaw co do tytułu?
- Tytułem pierwszej wersji scenariusza była anestezja, czyli usypianie. A „Moje córki krowy” pojawiły się w trakcie zdjęć. Dystrybutor kazał go zmienić. Jednak później wróciliśmy do niego. I tak zostało. Myślę, że szczęśliwie, bo on jest trochę prowokacyjny, troszkę niegrzeczny, może infantylny. Ale pasuje.
- Czy oddanie filmu widzom jest klamrą żałoby po rodzicach?
- Nigdy nie wiadomo, kiedy ona się kończy. Ja mam poczucie szczęścia, że to moje nieszczęście może się na coś przydać.
Rozmawiała: Ryszarda Wojciechowska