„Samochód marzeń - Kup i zrób”
Widziałem w sumie kilkadziesiąt odcinków tego programu, bo lubię oglądać ludzi szczęśliwych.
Uczestnicy przywożą swoje nadpsute youngtimery, czyli auta, o których normalny facet przed 40 marzył w dzieciństwie, które wtedy kosztowały tyle co dom i na które nie było nikogo stać, a teraz jak najbardziej, dopóki się coś nie zepsuje, i to się dzieje natychmiast po zakupie, bo już nie ma części zamiennych, a jeśli są, to wmontował je mechanik-rzeźnik.
Adam, prowadzący, jest wybawieniem, mechanikiem idealnym - mądrym, uczciwym, dobrodusznym ideałem dla przeciętnej, bezdzietnej, pochłoniętej karierą singielki, po studiach humanistycznych przed 40, otoczonej na co dzień ściemniaczami w garniturach.
Jedyną wadą Adama jest to, że czasami mówi „bynajmniej”, tam gdzie powinno być „przynajmniej”. Poza tym - anioł. Klimek ma mnóstwo podobnych do siebie znajomych rzemieślników-podwykonawców, którzy potrafią, za pieniądze z budżetu programu „spasować łapacz kobyłeczek, żeby wyglądał jak oryginał”, a potem robią a nie „zawracają gitary”. Jest np. blacharz, który jak kładzie szpachlę, to z włókna szklanego, bo tak go nauczyli w Polmozbycie, albo specjalista od amerykańskich skrzyń biegów, co nie wymienia, tylko regeneruje, dorabia, piaskuje, lakieruje, poleruje, przywraca do stanu oryginalnego i daje drugą młodość na długie, bezawaryjne lata.
A teraz się budzimy, zdajemy sobie sprawę, że nie ma kolekcjonerskiego, 30-letniego roadstera, silnik nie brzmi, a my siedzimy, w najlepszym razie w brązowym kombi wziętym w korzystny leasing i w korku gapimy się na podkrakowską rejestrację jakiegoś cholernego studenta.