Śmierć wieszcza
Zmarł Jerzy Pomianowski. Miał 95 lat. Przetłumaczył m.in. „Archipelag Gułag” Sołżenicyna, trzytomową cegłę, kompendium, nie tylko o sowieckich łagrach, ale o Rosji w ogóle.
Książkę, którą każdy szanujący się krakowski reakcjonista miał na półce, czyli na tzw. ołtarzyku intelektualisty, książkę, o której wszyscy mówili, że jest za długa i zbyt nudna, a którą w rzeczywistości mało kto przeczytał od deski do deski. A ja owszem, by zaimponować ojcu.
Okazało się, że Archipelag, nie dość, że fascynujący, to nadaje się do imponowania nie tylko tacie-erudycie, ale też dziewczynom, pozwalając pogłębić tzw. podryw na dysydenta, mimo że tak naprawdę był to podryw na nadgorliwego kujona, bo szkolną lekturą obowiązkową był wtedy „Jeden dzień Iwana Denisowicza” - krótkie opowiadanie Sołżenicyna. Znałem, by tak rzec, full version nie znanej nikomu książki i poza podrywami zawdzięczam jej maturę i w dużej mierze - egzamin na studia.
Wiedziała o tym moja mama, artystka Piwnicy pod Baranami, gdzie Pomianowski regularnie bywał. Przy pierwszej okazji zostałem przez matkę upupiony - przedstawiła mnie mistrzowi zaznaczając, że napisałem „genialny artykuł nt. korytarzy transportowych w Europie Wschodniej”. Na moje nieszczęście Pomianowski zażądał, by mu to wobec tego przysłać, i ja to dziadostwo niestety wysłałem.
W „Nowej Polszy” mnie nie puścił, ale zachował się z klasą. Zamiast protekcjonalnie wytykać błędy, tłumaczył cierpliwie o co tak naprawdę w tej Wschodniej Europie chodzi, gdzie się zaczyna, a gdzie kończy. Wszystko, co mówił, sprawdziło się 15 lat później. Na Krymie.