Stałem się bardzo wymagający, nie mam parcia by śpiewać nowe utwory
Z Michałem Bajorem, znanym aktorem i piosenkarzem o jego nowej płycie i Łodzi, rozmawia Anna Gronczewska
Niedawno ukazała się Pana kolejna płyta „Od Kofty...do Korcza”. To chyba nie przypadek, że taki krążek ukazał się właśnie w tym roku?
Ostatnie trzy płyty nagrałem we współpracy z Wojciechem Młynarskim. Parę lat temu album z piosenkami Kofty i Grechuty. Publiczność od dawna prosiła mnie, bym sięgnął po najstarsze swoje utwory i spróbował podejść pod nie jeszcze raz. Po tylu latach, po setkach wyśpiewanych piosenek warto było pokusić się o wybór kilkudziesięciu i nagrać je jeszcze raz. W nowych aranżacjach. Wybraliśmy trzydzieści utworów. Z tego 26 weszło do kolejnego albumu podzielonego na dwie części. Cztery piosenki Jacquesa Brela muszą poczekać, bo nie zdążyliśmy załatwić spraw związanych z prawami autorskimi. Wybór był bardzo trudny... W tym roku obchodzę 60. urodziny, 30. rocznicę wydania pierwszej płyty i już od prawie 45 lat występuje na scenie. „Od Kofty...do Korcza” to także mój jubileuszowy, dwudziesty album. To bardzo miłe liczby. I można było się pokusić o tego typu retrospektywę.
Na tej płycie znajdą się największe przeboje czy piosenki, które najbardziej Pan lubi?
Jedne i drugie. W moim przypadku trudno mówić o przebojach. Przeboje ma Maryla Rodowicz. Na pewno są to piosenki, które moja publiczność lubi słuchać. A ta publiczność jest bardzo wierna, od dziesięcioleci zapełnia widownie oper, teatrów, domów kultury. W związku z tym wyszedłem naprzeciw ich oczekiwaniom. Wybrałem więc utwory, które i ja lubię. Choć nie było to łatwe...
Dlaczego płyta została podzielona na dwie części?
Kiedy razem z wytwórnią wybraliśmy trzydzieści piosenek uznaliśmy, że to bardzo duży materiał. Za duży dla percepcji słuchacza. Nie wiem czy sam chciałbym słuchać trzydziestu utworów. Chciałem również uhonorować Włodzimierza Korcza. Stąd drugi krążek tylko z jego kompozycjami jest mocnym podziękowaniem dla niego za to wszystko, co dla mnie napisał, zrobił, wymyślił, doradzał. Włodzimierz Korcz i Wojciech Młynarski to dwóch wielkich mistrzów, którzy od początku tej świadomej drogi artystycznej byli przy mnie. Po drodze doszedł Jonasz Kofta. Nie mając Jacquesa Brela mogłem go zastąpić tylko wybitnym Koftą.
Miał Pan szczęście do kompozytorów, autorów słów piosenek. To ludzie wiele znaczący na polskiej scenie...
Rzeczywiście, miałem ogromne szczęście i dalej je mam. Wciąż pytają mnie ciekawi autorzy, kompozytorzy o współpracę. Ale na razie nie mam pędu do nagrywania nowych piosenek. „Wychłodziłem” się przy płycie „Moje podróże”, którą zresztą bardzo lubię. Wojciech Młynarski specjalnie napisał dla mnie słowa piosenek, różni kompozytorzy do nich muzykę. Od Senta przez Korcza po Borkowskiego. Ale publiczność, która najpierw mówiła, żebym nagrał nowe piosenki, po pół roku pytała kiedy zaśpiewam utwory, które już zna. Widać publiczność jest przekorna (uśmiech). Piosenki z płyty „Moje podróże” śpiewałem na koncertach przez dwa sezony, ale sprzedaż krążków już nie była taka jak przy poprzednich płytach. Publiczność lubi to co zna, co udowodniła pokrywając platyną „Moja miłość” z przebojami mistrza. Nie mogłem jednak po piosenkach Piaf, Grechuty, Kofty i przebojach Młynarskiego, znów „strzelić” z płytą coverów. I dlatego wybrałem swoje ulubione utwory nagrane z moją dzisiejszą świadomością siebie na scenie, dojrzałością interpretacyjną i bez rozedrgania młodzieńca sprzed lat...
Jonasz Kofta też zajmuje ważne miejsce w Pana artystycznym życiu...
Oczywiście. Napisał dla mnie jedne z pierwszych moich piosenek „Popołudnie”, czy „Femme Fatale”. Zaraz po Młynarskim był Kofta.
Tworzyli dla Pana najlepsi poeci piosenki?
Zabrakło mi tylko Agnieszki Osieckiej. Powiedziała mi kiedyś, że jest bardzo rada, że mnie słucha. Ale wie, jak silne są piosenki Młynarskiego i Kofty, że ona nie „podeszłaby” pode mnie. Pisze bardziej dla kobiet.
Znał Pan Jonasza Koftę. Jaki to był człowiek?
Kolorowy ptak. Czasami bujający w obłokach, czasami chodzący po ziemi. Szalenie ekstrawagancki, a jednocześnie zwyczajny. Potrafił w swojej poezji dotykać tematów, które każdy rozumiał bardzo osobiście. Jak choćby „Samba przed rozstaniem”. Nie jest jednoznaczna, bo każdego chwyta za serce po swojemu. Jonasz nie był łatwy, tak samo Wojciech Młynarski. A który z geniuszy bywa łatwy? Podobno nie można być geniuszem będąc łatwym. Ani Maria Skłodowska-Curie, ani Albert Einstein, ani Charlie Chaplin nie byli wyłącznie mili i przyjemni. Może czasami byli fajni w oczach ogółu. Ale geniusz jest naznaczony innością, wyjątkowością. Każdy może cię dotknąć,ukochać, albo zranić. To samo dotyczy artystów, którzy grają i śpiewają. Ci, którzy są kompletnie bez skazy, otoczki ekstrawagancji czy tajemnicy są nudni. Niebezpieczne jest, gdy artystę tylko się kocha, albo tylko nie lubi. Najfajniej być trochę kontrowersyjnym. Tak jak ja! (śmiech)
Jest Pan kontrowersyjny?
Na pewno! Ilość ludzi, którzy mnie kochają i tych, którzy nie znoszą jest równoważna.
Ale chyba jest więcej tych, którzy Pana lubią?
Może cenią moją konsekwencję? Niekoniecznie słuchają tej muzyki na zasadzie codzienności. Bywa, że osoby, które nie darzą mnie sympatią, spotykam na ulicy. Widzę jak patrzą na mnie. Nie lubią mnie i koniec. Mają do tego prawo. Mnie osobiście uczucie obojętności, nienawiści jest obce jeśli chodzi o kierowanie tego w stronę osób publicznych. Zarówno jeśli chodzi o politykę, jak i muzykę, religię, dojrzałość człowieczą. Ale na szczęście łatwiej okazać sympatię, ciekawość. I raczej z tym się spotykam na co dzień.
Współpracował Pan ze zmarłym niedawno Wojciechem Młynarskim...
Współpraca to mało powiedziane. Miałem 16 lat, gdy zaczepił mnie po festiwalu w Opolu. Powiedział mi wtedy parę ważnych słów. Wskazał co robię dobrze, a co źle. Na koniec powiedział, że będzie mnie obserwował i jeszcze się spotkamy. I tak było. Do tego pierwszego spotkania doszło na zapleczu opolskiego festiwalu, na którym wystąpiłem potem kilkanaście razy.
Włodzimierz Korcz, zresztą łodzianin, to muzyk którego kompozycje są wyjątkowe.
Tak. Mało kto tak komponuje. A zazdrośnicy są zdziwieni, że po jego piosenkach ludzie tak mocno biją brawo. Mówi się, że Korcz to tradycja, konserwatyzm muzyczny. A na scenę wychodzi np. Alicja Majewska, Edyta Geppert czy ja, śpiewamy piosenki Włodka i otrzymujemy ogromne oklaski. Jego muzyka nie jest już może tak eksponowana i promowana, ale wciąż kochana i nieprzemijająca. Dziś młodzi twórcy sami piszą dla siebie utwory. Nie zawsze słusznie, czasem bywa to takie sobie, choć nie brakuje i fajnych piosenek. Wiadomo, że uczeń powinien przeskakiwać mistrza. Jednak różnie z tym bywa. Ja dziś mam wielki kłopot z tym, że ma mi ktoś coś napisać po Młynarskim.
Może pojawią się nowi, młodzi zdolni twórcy?
Na pewno, ale jak już wspomniałem na początku, nie mam parcia na siłę do śpiewanie nowych piosenek. Stałem się bardzo wymagający. Ale to chyba nie dziwi, po takich mistrzach...
Bywał Pan często w Łodzi?
Bardzo! Gdyby ścieśnić ten czas to okazałoby się, że spędziłem tu lata. W Łodzi nakręciłem osiem czy dziewięć filmów. A nie kręciło się ich tak jak dziś. Trwało to miesiącami. Myślę, że w Łodzi spędziłem łącznie trzy-cztery lata życia.
Jakie to było miasto?
Inne jak dzisiaj. Łódź była bardziej surowa, robotnicza. Ale jeśli chodzi o moje koncerty, to zawsze były tu dobrze przyjmowane. Łódź przypomina mi trochę Katowice. Miasto górnicze, skromne, a tam na koncerty artystów przychodzą tłumy. Ludzie na Śląsku kochają muzykę. Tak samo jest w Łodzi. Macie tu Teatr Muzyczny, Operę, domy kultury. Jest Pałac Poznańskiego, gdzie bardzo często występowałem, zapraszamy przez Krysię Wawrzkiewicz. U niej pierwszy raz zaśpiewałem w Łodzi, trzydzieści lat temu. Oczywiście razem z Włodkiem Korczem.
Łódź przypomina trochę Pana rodzinne Opole?
Być może tak. Spędzając tyle czasu w Łodzi poznałem w niej mnóstwo ulic, nie tylko ulicę Piotrkowską z Grand Hotelem czy Hotelem Centrum. Poznałem Dom Aktora, bywałem w Szkole Filmowej, gdzie przyjeżdżałem na dyplomy czy otrzęsiny. Z Łodzią łączy mnie wiele wspomnień. Ale przede wszystkim filmy. W Łodzi stałem się dorosły. Tu zadebiutowałem w filmie Agnieszki Holland. Miałem niespełna 17 lat. Byłem dzieckiem, a w Łodzi właśnie wypiłem pierwszy kieliszek wódki... (śmiech)
Wiele osób zapomniało, że jest Pan też aktorem..
Dałem o tym zapomnieć przez swój wybór. Nie mam propozycji, ale chętnie zagrałbym w filmie. Choć nie każdą rolę. Patrząc na polskie kino, które bywa bardzo ciekawe, na pewno wystąpiłbym w jakiejś produkcji. Ale wyrosłem już z castingów. Może to odstrasza reżyserów? Kamera mnie lubi. Udowodniłem to rolą Nerona w „Ouo vadis”. Wystąpiłem wtedy w filmie po dziesięciu latach nie grania. Jednak nie będę biegał z aktorami po planie i starał się o rolę. Dzięki piosence jestem niezależny w każdym sensie, łącznie z ekonomią, więc nie muszę. Może jeszcze kino się do mnie uśmiechnie. Jestem otwarty...
Na drugiej części płyty, która ukaże się we wrześniu, pojawi się też nowa piosenka.
Tak. Słowa napisała Monika Partyk z Krakowa, muzykę skomponował Włodzimierz. To odpowiedź na „Ogrzej mnie”.
„Ogrzej mnie” to jeden z największych Pana przebojów...
Moich, nie moich... To piosenka Krystyny Jandy. Została napisana dla niej. Krystyna ją pierwsza wykonała. Usłyszałem ją i oszalałem, jak wszyscy na Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Poprosiłem Krystynę, by pożyczyła mi „Ogrzej mnie” na festiwal w Sopocie. I ta piosenka do mnie przylgnęła. Ale od trzydziestu lat powtarzam, że to piosenka Krystyny Jandy.
Ma Pan taką piosenkę, która jest bliska Pana sercu?
Na pewno. „Nie chcę więcej”, „Chciałbym”, „Oddaj mi samotność”, „Moja miłość największa” i wiele innych. Nigdy nie śpiewałem piosenek, których nie chciałem wykonywać.
A „Naszych matek maleńkie mieszkanka”?
Teraz jej już nie śpiewam. Mimo że moja mama jest na świecie, to znajduje się w zdrowotnie trudniejszym dla siebie okresie życia. Ciężko mi też śpiewać „Nie ma jak u mamy” Młynarskiego. Nie będę też już śpiewał „Starych ludzi” Brela. Byłyby to emocjonalnie za trudne do wykonywania.
Czego Panu życzyć?
Tego co jest dzisiaj. Jeśli to się utrzyma to będzie fantastycznie. Jestem, w potocznym rozumieniu tego słowa, człowiekiem szczęśliwym. Zarówno pod względem prywatnym jak i zawodowym.