Straszny toast
Obyczaje. Po Plantach krążył rudy były gimnazjalista. Toast był tak przerażający, że ktoś rozdeptał własne okulary. Tuwim kpił z Adolfa.
Na krakowskich Plantach, będących miejscem dostojnych przechadzek, można było zobaczyć i taką postać, opisaną przez Mieczysława Smolarskiego:
Gimnazjalista o twarzy bladej, chudej i rudych włosach rozwichrzonych, w poplamionym, wyświechtanym szkolnym mundurku. Zerwał ze szkołą nie kończąc ostatniej klasy. Świat cały ma za nic. To Adolf Nowaczyński. Na Plantach łatwo może się spotkać ze swym ojcem, radcą sądowym, nieco przesadnym elegantem, w getrach i zawsze z kwiatem w butonierce.
Wychudły rudzielec nagle stał się bohaterem skandalu, który długo absorbował całe, malutkie wówczas, miasto. Był rok 1898, cesarzowa Elżbieta, żona Franciszka Józefa I, zginęła zamordowana przez włoskiego anarchistę. W dodatku nie nożem, nie sztyletem, ale ordynarnym pilnikiem. I wtedy właśnie Adolf Nowaczyński wzniósł swój słynny okrzyk. Słynny, ale nie do końca znany, ponieważ w krakowskich wspomnieniach pojawiają się dwie jego wersje. Smolarski pisał:
(...) po śmierci cesarzowej Elżbiety rozegrała się w mleczarni Dobrzyńskiej przy Plantach dramatyczna scena, gdy przybiegł zdyszany chłopiec i sprzedawał dodatek nadzwyczajny. Przy jednym ze stolików podniósł się rudowłosy młodzieniec i zawołał głośno po francusku: - Vive l’anarchie! Był to syn radcy handlowego i znajomego mych rodziców, dwudziestoletni Adolf Nowaczyński, jeden z młodzieży, która gromadziła się wokół Przybyszewskiego. Ktoś stłukł z wielkiego wrażenia talerzyk z przyniesionymi lodami, a jakiś pan zamiast założyć na nos binokle, upuścił je na piasek i przydeptał.
Jeżeli uwierzymy wspomnieniom Broniewskiego i Wysockiego, rzecz się odbyła gdzie indziej, w słynnej - nawet Wyspiański jadał w niej popijane piwem parówki! - restauracji Rosenstocka, a okrzyk też brzmiał inaczej. Alfred Wysocki zanotował:
W tej to właśnie salce młody Adolf Nowaczyński w dniu, w którym anarchista Luccheni zamordował cesarzową Elżbietę, wskoczył nad ranem na stół i krzyknął „Niech żyje Luccheni!”
Dziwna była ówczesna Austria, dziwna była ówczesna Galicja! W Rosji za tego rodzaju okrzyk można było co najmniej trafić na Sybir, w Krakowie obu panów Nowaczyńskich na dobrotliwą rozmowę wezwał dyrektor policji Horoszkiewicz, który zalecił emigrację, aby nikt plotkami nie zranił rozbolałego serca monarchy.
Wobec tego Adolf Nowaczyński wyjechał do Niemiec. Naśladował swojego mistrza i ogłosił tam książkę ze studiami literackimi. Zatarł może ze względów ostrożnościowych pochodzenie i dodał sobie do polskiego nazwiska „Neuwert”. Prawdopodobnie jednak cierpiał biedę, gdyż wrócił po dłuższym czasie, już w epoce Zielonego Balonika, ciężko chory na gruźlicę - napisał Smolarski.
W Krakowie nikt już nie pamiętał jego wybryku. Nikt z wyjątkiem jego ojca. Stary radca wymówił synowi dom, a na prośby matki Mieczysława Smolarskiego odpowiedział zdecydowanie: „Nie uznaje władzy ojcowskiej. Dobrych rad nie słucha. Choćby wyzdrowiał, to już nic dobrego z niego nie będzie”.
Nowaczyński, który został pisarzem, w 1904 roku zamieszkał w Warszawie, żył do 1944 roku. Jednak jego ojciec miał rację - nic dobrego z niego nie było. Stał się jednym z czołowych antysemitów, tak zajadłym, że podczas okupacji jego przedwojenne artykuły wykorzystywało niemieckie radio.
Skrajny, groteskowy antysemityzm Nowaczyńskiego doczekał się złośliwej reakcji Juliana Tuwima - wiersza „O Adolfie”:
Adolf orze jak może.
Bierzcie przykład, rodacy!
Mróz czy upał na dworze,
On od świtu przy pracy.
(…)
Że w Jom-kiepur na Plantach
Tuż pod samym Ikacem
Rudy żyd korporanta
Rżnął, macając, na macę.
To w Krakowie. A w Stryjskim
Parku parka tych parchów
Pod sztandarem awstryjskim
Lżyła polskich monarchów
I że w Żywcu to żywcem
Żydy zżarły biskupa,
Jeszcze potem parszywce
Naśmiewały się z trupa.