Szczypta, trochę, odrobina
Od dawna nie korzystam z przepisów kulinarnych. Właściwie im więcej kulinarnych blogów powstaje, im więcej receptur z sieci mnie atakuje, tym bardziej się przed nimi bronię, bo są tak beznadziejnie nieprecyzyjne, jak porady mamy, cioć i wszystkich, którzy potrafią gotować. Moimi największymi, trzymanymi w sekrecie wrogami, są słowa „szczypta”, „trochę”, „odrobinę” i „nie za długo”.
Co to jest szczypta? Jak posolić i popieprzyć? Dlaczego przepis na ciasto na pierogi składa się z garści? Przecież ja mam inną garść, niż np. pan Pudzianowski, który jest takim samym, wolnym obywatelem, co ja, i ma takie samo prawo zrobić sobie kluski śląskie, przy użyciu własnej garści i własnej mąki (jakiej? nie piszą), z tego samego przepisu, który albo jemu, albo mnie, w każdym razie na pewno któremuś z nas nie wyjdzie.
Dlaczego nikt nie wpadł na to, żeby podawać wagę WSZYSTKICH produktów, z dokładnością do jednego grama? Dlaczego, jeśli już takie przepisy są (np. do tzw. thermomiksa za 5000 PLN), to zawsze wychodzi z nich coś precyzyjnie obrzydliwego?
Dlaczego składniki na pieczonego kurczaka, w najtańszym sklepie kosztują zawsze więcej niż bażant w restauracji i jeszcze trzeba sprzątać, a wierzcie mi, czyszczenie kuchni po siekaniu czterech pęczków koperku jest gorsze niż zamiatanie podłogi u fryzjera.
Gdy już kurczak leży w piekarniku, to można być pewnym, że 90 minut to będzie za dużo, a 50 minut zawarte w przepisie np. pani Magdy Gessler - za mało. I co? Czy ja ją mogę z tego rozliczyć? Czy ja się jej mogę poskarżyć? Czy ona mnie w ramach rekompensaty zaprosi, za przeproszeniem, do Fukiera?