Tam trzeba było walczyć o to, aby być, aby pozostać Polakiem
Marina Santocka urodziła się w zachodniej części dzisiejszej Białorusi, niedaleko od granicy białorusko-litewskiej. Jakieś 60 km od Wilna.
– „Czasowo okupowane terytorium Polski”, żartowali białoruscy Polacy między sobą – wspomina pani Marina. – Kiedyś słynny wieszcz Polski, Adam Mickiewicz, pisał „Litwo, ojczyzno moja” i to słowa, które idealnie pasują do moich przodków, bo historycznie właśnie te tereny, od miasta Radaszowicze aż pod Mińsk, leżały w granicach II Rzeczypospolitej...
Miasteczko nad Wilją
Po wytyczeniu nowych granic w tej części Europy pojawiła się na mapach Białoruś. I nowej władzy nowego państwa zależało, aby jak największa część obywateli była Białorusinami. Co w wielu przypadkach, jak chociażby w życiu pani Mariny, było raczej karkołomnym zadaniem. Babcia rzepinianki, Aleksandra Poczołowska, urodziła się niedaleko Augustowa i wyszła za mąż za Józefa Moroza, który właśnie zamieszkał pod Wilnem.
– Dziadek miał sporo ziemi i duże gospodarstwo – tłumaczy pani Marina. – Ludzie wokół nazywali go nawet kułakiem. Ciężko pracował. Babcia tymczasem wychowywała dzieci. Było ich pięcioro. Dom był okazały, mnóstwo zwierząt. Rzeka i wokół poleskie wody, gdzie jeszcze ja łapałam ryby...
Akcja jej opowieści toczy się w okolicy Żodziszek, dziś wsi, a w dobie II Rzeczypospolitej miasteczka, które było nawet stolicą gminy w województwie wileńskim. Żodziszki leżały nad słynną Wilją, mniej więcej w połowie drogi między Wilnem i Mińskiem, niedaleko Starej Wilejki. Pierwsze wzmianki o nich pochodzą z roku 1511. Niepozorny kościół pw. św. Trójcy, zespół dworsko-pałacowy Miłoszewskich, który wcześniej był klasztorem jezuitów, a dziś jest szpitalem psychiatrycznym, stary młyn i cmentarz katolicki, gdzie znajdziemy jeszcze pozostałości kaplicy. Kiedyś w miasteczku znajdowały się trzy przydrożne kapliczki, jedna, przy zakręcie drogi prowadzącej na cmentarz, była poświęcona św. Annie, druga, w centrum na skrzyżowaniu – św. Janowi Niepomucenowi... W 1926 roku od rodziny Bokszańskich wykupiono były klasztor pojezuicki, w którym umieszczono urząd gminy, agencję pocztową, siedmioklasową szkołę podstawową i przychodnię lekarską. Była też Kasa Stefczyka. Tuż obok miasteczka Żodziszki znajdowała się niewielka kolonia o tej samej nazwie. Na cmentarzu znalazł się obelisk poświęcony polskim żołnierzom, którzy zginęli podczas wojny 1920 roku. Tarczę ofiarowali dwaj dyrektorzy fabryk ze Śląska, którzy pewnego lata przebywali na wakacjach w pobliskim majątku Tupalszczyzna. Z czasem zbudowano szkołę im. Piłsudskiego.
– Babcia mówiła tylko po polsku – dopełnia opisu pani Milena. – Nawet sąsiedzi zdawali się mieć to jej za złe. A wokół słychać było taką dziwną, jakby wymieszaną mowę, jak to mówiła moja babcia... chachłali.
Rosjanie i Niemcy
Na chwilę pani Milena przerywa rozmowę. Po chwili mówi dalej. Już smutnym głosem:
– Zaczęła się wojna i straszne rzeczy się działy. Babcia opowiadała, że jak przychodzili do domu Niemcy, ci nazywani naszymi wrogami, byli grzeczni i kulturalni. Szanowali porządek, pachniało mydłem i czystością. Częstowali dzieci czekoladkami, zostawiali dla rodziny posiłek i konserwy na zapas. Dziękowali za nocleg i po cichu wychodzili. Natomiast ci nazywani „swoimi”, „przyjaciele”, sowieccy partyzanci, wykrzykiwali brzydkie słowa, zabierali jedzenie, zabijali świnie, kury, gęsi, wszystko, co można było „zeżreć”, jak to oni mówili. Wyzywali babcię od „ polskiej mordy”, bo babcia mówiła tylko po polsku, nie nauczyła się innego języka. W domu zawsze zostawiali smród i bałagan – mówi zbolałym głosem kobieta. – Kiedyś przyszli, jak została już tylko jedna krowa. Kazali ją wyprowadzić z chlewa i zabić na mięso. Babcia błagała ich o litość, tłumaczyła, że dzieci zostaną bez mleka. Ale pijany partyzant wyciągnął strzelbę i na oczach dzieci wycelował w babcię. Wszystkich sparaliżowało. Po chwili 12-letni wówczas wujek podbiegł z tyłu, w jednej chwili wyrwał broń i uciekł do lasu. Uratował życie babci...
Ksiądz Czapłowski, proboszcz parafii w Żodziszkach, tak opisywał ten czas: „Rządzi terror. Masowo dokonana wywózka w lutym ub.r. wywołała przerażenie i strach, podsycany nowymi groźbami trwa dotąd. Z mojej parafii wywieźli koło 100 osób, gajowych, rodziny policjantów i 13 rodzin osadników cywilnych z Kieleckiego, nie wyłączając starców, dzieci. Sceny wstrząsające i niezapomniane, jak z pierwszych wieków chrześcijaństwa lub wyjęte z albumu Grottgera – potwornie długi wąż furmanek najeżony bagnetami oprawców, a na jednej z nich 70-letni starzec trzyma oburącz duży drewniany krucyfiks u piersi. Są w Krasnojarskim Kraju, 300 km od mandżurskiej granicy. Piszą. Z listów wieje bezbrzeżny smutek i tęsknota za krajem. (...)
Frekwencja w kościele dobra, to samo, co się tyczy sakramentów św. Najostrzejszym ciężarem i najskuteczniejszym lekarstwem na »czerwonkę« to były podatki w pieniądzach, zbożu, mięsie, kartoflach, lnie, słomie, sianie. Bogatszych gospodarzy (»kułaków«) zrujnowało od razu, ale biedniejszym też doszło do kości. Na mnie, oprócz naturaliów, wypadło 6317 r. z kopiejkami. Około 1/3 złożyli parafianie. Ludność była sterroryzowana przez działaczy komunistycznych i wprost nienawidziła »oswobodzicieli«” (fragment tekstu z „W służbie Miłosierdzia”).
Zresztą dał się odczuć również terror niemiecki. W tragiczny sposób dotknął on i proboszcza. 15 sierpnia 1943 roku partyzancki oddział „Kmicica” przeprowadził udany atak na garnizon niemiecki w Żodziszkach. W odwecie Niemcy aresztowali księdza Czapłowskiego. Wraz z wyłowionymi w lasach zbiegami zapakowano go do ciężarówki i rozstrzelano gdzieś w okolicy szosy prowadzącej do Mołodeczna.
45 ran i cierniowa korona
Sowieci, Niemcy, znów Sowieci... Mundury zdobywców zmieniały się jak w kalejdoskopie. W jednej z cioć naszej rozmówczyni, Weronice, zakochał się sowiecki oficer. Chciał, aby została jego żoną, ona jednak kochała chłopaka z polskiego oddziału i odrzuciła zaloty oficera. Tego samego wieczora ją zabrano... Gdy znaleziono ciało 20--latki, miało ono 45 ran, a na głowie tkwiła korona z drutu kolczastego.
Po wojnie dziadkom pani Mariny odebrano wszystko: ziemię, gospodarstwo i piękny dom. – To, co przeżyli moi przodkowie, nie da się opowiedzieć... – mówi pani Marina. – Niestety nie wyjechaliśmy, a to dlatego, że po tej okrutnej śmierci cioci dziadkowi nagle coś się stało, prawdopodobnie był to wylew, po którym nie był już sobą. Babcia nie odważyła się na podróż na zachód.
Kiedy najgorsze lata minęły, rodzice naszej bohaterki musieli walczyć o swoją polskość. – Ojciec musiał wielokrotnie pokazywać metryki urodzenia swoich rodziców, których pilnował jak oka w głowie. Dopiero po jakimś czasie wpisano do jego paszportu, że jest Polakiem. Dzisiaj mamy XXI wiek i nie zmieniło się nic – mówi pani Marina. Kiedy ubiegała się o Kartę Polaka, musiała przynieść swoją oryginalną metrykę, nie mogła jej jednak odnaleźć. Udała się do urzędu stanu cywilnego po duplikat.
– Jakże byłam zdziwiona, gdy zobaczyłam wpisane w nim, że ojciec to Białorusin. Starałam się wytłumaczyć, że jestem zdrowa psychicznie i dokładnie wiem, co było napisane w oryginalnej metryce. Tylko dlatego, że odnalazłam swój oryginał metryki, uratowałam moją polskość... – mówi. I dodaje, że na Białorusi nie tolerują mniejszości polskiej. Posiadaczom Karty Polaka nie jest łatwo utrzymać się na państwowym stanowisku. – Trzeba zrezygnować albo z Karty, albo z posady – opisuje rzepinianka. – Kochani rodacy, symbol Polski, orzeł biały, to znak wolności i swobody... Kocham swój naród, kocham Polski kraj i z całego serca życzę wszystkim Polakom pokoju, zgody i wolności... – kończy Marina Santocka. Dziś mieszka z córką Izoldą i wnukami Pawłem i Maćkiem w Rzepinie. Przeprowadzili się tutaj niedawno. Wynajmują mieszkanie. Układają sobie życie w swoim kraju, wśród rodaków. Od wspomnień jednak ciężko uciec...