Letnie wakacje 1939 roku spędziłam z rodzicami u babci na Rynku Nowomiejskim w Toruniu. Moi rodzice Edmund i Eleonora byli nauczycielami. Na stałe mieszkaliśmy w Chełmży.
Atmosfera w domu dziadków była bardzo napięta. Ciągle rozmawiano o zbliżającej się wojnie. Babcia w radyjku na kryształki słuchała ministra Becka, naczelnego wodza Rydza-Śmigłego i prezydenta Mościckiego. Często do babci przychodzili lokatorzy, a każdy z nich miał inne zdanie na temat naszego uzbrojenia, przygotowania wojska do obrony granic. Wszyscy zadawali sobie pytanie: Czy Niemcy odważą się zaatakować Polskę, a jeśli tak, to kiedy.
Wojsko na moście
Dla mnie, ośmioletniej wówczas dziewczynki, słowo wojna było abstrakcyjnym, niezrozumiałym pojęciem, pełnym jednak grozy i strachu. Widząc zatroskane miny rodziców i prowadzone rozmowy, i ja przeczuwałam, że może stać się coś złego. Gorąco modliłam się przed obrazem Matki Bożej w kościele św. Jakuba, aby uchroniła nas od nieszczęścia wojny.
Lato 1939 roku było wyjątkowo upalne. Jedyną przyjemnością, jaką rodzice mogli mi wówczas sprawić były kąpiele w Wiśle i opalanie się na Kępie Bazarowej, na którą dostawaliśmy się mostem kolejowym.
Kapiąc się, obserwowaliśmy przejeżdżające po moście pociągi wiozące wojsko i uzbrojenie. Mówiono o planowanych wielkich manewrach, przygotowujących wojsko do obrony kraju.
Pod koniec sierpnia mój ojciec dostał kartę mobilizacyjną. Miał stawić się w Białej Podlaskiej.
Pamiętam dzień, kiedy z mamą odprowadzaliśmy tatę na dworzec. Pożegnanie było bardzo smutne, pełne łez. Tata pocieszał nas, że ta wojna nie potrwa długo i ani się obejrzymy, to on wróci do domu. Nikt nie wiedział, że następnym razem zobaczymy się dopiero za sześć lat i to na krótko.
Po zmobilizowaniu ojca wraz z mamą nadal pozostaliśmy u babci. Z radia płynęły zapewnienia, że jesteśmy silni, zwarci i gotowi, i że nie oddamy ani guzika.
Ryk syren
I nastał 1 września. Pamiętam ryk syren, jaki przeszył powietrze już po południu, w pierwszym dniu wojny. Zwiastował on nalot niemieckich samolotów. Mieszkańcy całej kamienicy schronili się do piwnicy. Również kilka osób, których alarm zaskoczył na ulicy, zbiegło do tego prowizorycznego schronu. W pewnym momencie wpadł jakiś mężczyzna krzycząc, że Niemcy puścili gaz. Powstała panika. Kto miał, w pośpiechu zakładał maskę gazową.
Pod wieczór 1 września mama postanowiła pojechać do Chełmży po wypłatę. Wypłaty nie otrzymała, ale wraz z innymi nauczycielami zostaliśmy ewakuowani przez Warszawę na Wołyń. W wagonach towarowych jechaliśmy przez tydzień.
Pociąg pod ostrzałem
Często nasz pociąg był ostrzeliwany z karabinów maszynowych przez niemieckie samoloty. Wówczas pociąg się zatrzymywał, a pasażerowie wybiegali i szukali schronienia w szczerym polu, w ziemniakach, burakach czy kapuście.
W tym zamęcie gubiły się dzieci. Moja mama zaopiekowała się małą dziewczynką, która podczas takiego ostrzału straciła rodziców. Dopiero po kilku dniach podczas postoju na jakiejś stacji udało się odszukać krewnych tej dziewczynki.
Tak dojechaliśmy na Wołyń, na stację Janowa Dolina. Stamtąd odebrali nas mieszkańcy i furmankami porozwozili po okolicznych domostwach. Mamę, mnie oraz moją nauczycielkę panią Zielonkowską z jej bratem gimnazjalistą przewieziono na plebanię do Derażnego do księdza proboszcza Michała Dąbrowskiego. Tutaj znaleźliśmy bardzo dobre warunki. Jednak na krótko.
Krótka praca w szkole
Wojna nabierała rozpędu. Niebawem rozpoczęła się ewakuacja episkopatu z Łucka. Na „naszą plebanię przyjechał ks. biskup Adolf Szelążek, a my musieliśmy poszukać innego miejsca.
Po wyprowadzeniu się z plebanii znaleźliśmy schronienie w domu Mojrze Treygera na samym rynku Derażnego. W miasteczku tym znajdował się dwór Potockich, kościół i dwie synagogi. Mieszkańcy byli wrażliwi na ludzką niedolę. Pomagali nam jak mogli.
Mama znalazła pracę w szkole. Ale na bardzo krótko. 17 września na rynek na koniu wjechał radziecki żołnierz. Coś wykrzykiwał. Oddał kilka strzałów w powietrze. I tak rozpoczęła się dla nas okupacja radziecka.
Ojciec zmarł w 1946 roku
Pod koniec października 1939 roku trzymano ojca w Forcie VII w Toruniu, skąd wywieziono do obozu koncentracyjnego Oranienburg, a stamtąd do Mauthausen. Powrócił w listopadzie 1945 roku chory na gruźlicę. Zmarł w lipcu następnego roku.