Chodzi o schronisko w Świebodzinie, w którym mieszkają Polacy i Ukraińcy. - Gdybym złapał na piciu, wyleciałby natychmiast - mówi dyrektor.
Zróbcie coś. W schronisku w Świebodzinie, któremu dyrektoruje pan Burnos, często dochodzi do pijackich awantur. A przecież tam jest zakaz picia alkoholu i palenia papierosów. Jednak nasi rodacy nic sobie z tego zakazu nie robią - powiedział nam jeden z Czytelników.
Zajeżdżamy do Szkolnego Schroniska Młodzieżowego w Świebodzinie. Jego dyrektorem jest Zbigniew Burnos, były radny, były kandydat na burmistrza Świebodzina. Kiedy przekazujemy mu treść rozmowy, z - podkreślmy - anonimowym Czytelnikiem, przez kilka minut jest w szoku.
Później mówi: - To bzdury na kiju. Jeśli ten pan widzi, że jest pijacka rozróba, to powinien powiadomić policję i mnie. Zapewne byśmy tam poszli, a takich pijaków wypędziłbym już następnego dnia. To kłamstwo, być może od konkurencji, która nie może wybaczyć, że psuję im interes.
- Co za interes? - pytamy. Otóż okazuje się, ze w schronisku mieszka 50 pracowników z Ukrainy, za których płaci agencja pracy. Dodatkowo jest 25 lokatorów z Polski, za których płaci ośrodek pomocy społecznej lub sami lokatorzy. To najczęściej ludzi, którym z różnych względów się nie powiodło. Do schroniska dostali się za pośrednictwem ośrodka pomocy społecznej, burmistrza. Są tutaj, bo miasto nie ma dla nich mieszkań komunalnych.
Zbigniew Burnos dodaje, że w przeszłości faktycznie dochodziło do awantur, stąd byli wzywani policjanci. Ale argumentuje, że w normalnych domach, też dochodzi do awantur.
- To przecież ludzie. U mnie nie można pić. Ale ja przed wejściem nie będę rewidował każdego. Jeśli ktoś wypije w zaciszu mieszkania, to cóż mogę zrobić. Najważniejsze, by był spokój. Lokatorzy wiedzą, że jeśli będą pili alkohol, to mogą stracić lokal - zapewnia Burnos.
Razem idziemy obejrzeć pokoje. Na piętrze spotykam trzech młodych gości z Ukrainy. Zagaduję swoim dawno zapomnianym rosyjskim. - Bardzo dobrze, cieszymy się, że tu jesteśmy - odpowiada jedna z pań.
Zachodzimy do części zajmowanej przez Polaków. Pukamy po kolei do pokoi. Cisza, lokatorzy są w pracy lub na spacerze. W jednym z pokoi zastajemy pana Jerzego. Drzwi otwiera bez wahania. Na stole kilka gazet, widzę jakieś tabletki. Pan Jerzy też jest oburzony oskarżeniami anonimowego Czytelnika. - Pracuję przy dachach. Dziś mam wolne. Nawet mi nie przyszło do głowy, by pić. Zresztą niech się pan rozgląda. Zaskoczyliście mnie, a nigdzie nie widać butelek czy puszek po piwie. Zresztą niech pan zagląda wszędzie.
Nasz rozmówca dodaje, że gdyby słyszał awanturę, to szybko zawiadomiłby dyrektora Burnusa i policję.