Wasze Kresy: Na górce Nowosiółka, na dole Strypa
W dużej izbie był piec, na którym też się spało. A na kominie suszyły się w płóciennych workach orzechy, jabłka, gruszki... - wspomina Danuta Ducka z Nowej Soli. Na Ziemie Odzyskane przyjechała w Wigilię.
Bardzo duża wioska, 360 numerów. Położona w pięknym miejscu, na górce. A dołem płynęła Strypa. Jak szło się do Jazłowca, roztaczał się cudny widok. Jeden sklep prowadził Żyd, drugi był polski, w domu ludowym. Kościół, mleczarnia...
To obraz przedwojennej Nowosiółki Jazłowieckiej, powiat Buczacz, województwo tarnopolskie. - Moja rodzina mieszkała tam z dziada pradziada - opowiada pani Danuta, a ja ukradkiem zerkam na święty obrazek z napisem „Pani nasza jazłowiecka, módl się za nami”.
Mamałyga najlepiej smakowała ze skwarkami
Józef i Anna Barylakowie mieli ośmioro dzieci: Stefana (rocznik 1898, ojciec pani Danuty), Franciszka, Marcina, Karola, Władysława, Katarzynę, Marię i Julię. Ośmioro pociech doczekali się też Andrzej i Anna Barylakowie: Stanisława, Izydora, Józefa, Kazimierza, Marii (1912, matka pani Danuty), Karoliny, Zofii i Petroneli. Owocem związku Stefana i Marii Barylaków było zaś pięcioro potomstwa: Edward (1932), Janina (1933), Danuta (1936), Zbigniew (1938) i Irena (1943).
- Mieszkaliśmy na górce, przy gościńcu. A na dole był prował, rów. Czyściutka woda płynęła. Jak żeśmy bawili się gdzieś w pobliżu, to od razu źródełko biło. Porobione były krynice, z których tę wodę się czerpało - pamięta pani Danuta. - Na naszej ulicy dwa domy były ukraińskie, a reszta polskich. Mieliśmy chatę krytą słomą. Bardzo duża sień, przegrodzona. Tam była komora, w której mama przechowywała mąkę, mleko, mięso. Z komory po drabinie wchodziło się na strych, tam suszyło się zioła. Wie pan, kiedyś ludzie wszystkie zioła zbierali.
- Były dwie izby. W mniejszej mama gotowała i jak było zimno, to myśmy tam też spali. W tej izbie stał bardzo ładny, wysoki kredens, z szybami - na górze talerze i filiżanki, na dole garnki. Był też kufer z pościelą i ręcznikami, który w razie czego służył jako stół. Trzy masywne krzesła i bambetel. Wie pan, co to bambetel? - pyta pani Danuta. A ja w sam raz wiem, bo wyjaśniła mi to kiedyś pani Teresa z Zielonej Góry, która pochodzi ze Zbaraża. Otóż bambetel to niezwykle funkcjonalny tapczan, który za dnia był wygodnym siedziskiem, a nocą doskonałym legowiskiem.
- W dużej izbie stały dwa łóżka, stół, za nim długa ława i jakieś krzesła. I jeszcze piec był, na którym też się spało. A na kominie suszyły się w płóciennych workach orzechy, jabłka, gruszki na wigilię - rozmarza się pani Danuta. - Na wigilię zawsze musiało być dwanaście potraw. Kutia, pierogi z kapustą i grzybami, sos z podpieniek, gołąbki z kaszy gryczanej z cebulką smażoną na oleju (wie pan, każdy miał swój olej, bo ludzie konopie sadzili), makaron z kompotem zagęszczonym mąką ziemniaczaną, barszcz, śledzie, kapusta, ciasto, opłatek... A któregoś razu na wigilię tato kazał mi nawet pączki usmażyć! I choinkę zawsze mieliśmy, ubieraną w ciastka, jabłka, orzechy, łańcuchy. A jak byliśmy więksi, to tato kupił nam farbę złotą i srebrną do dekoracji.
Z domu wychodziło się na piękne podwórko, wyłożone płytami, które latem, nagrzane promieniami słońca, rozkosznie muskały bose stopy. - I bardzo duży ogród mieliśmy. Dwa orzechy, które tato sadził, gdy był jeszcze dzieckiem, dwie jabłonki, duża grusza i śliwki węgierki. I kwiaty - wylicza pani Danuta. - Nie było piwnicy, tylko wykopane ziemianki, w których przechowywaliśmy ziemniaki i buraki, a latem śmietanę, sery i mleko. I jeszcze na podwórku stał bardzo wysoki, pleciony z leszczyny kosz, w którym suszyły się obrane kolby kukurydzy. Na dole miał drzwiczki, żeby można było kukurydzę wyjąć i zrobić mąkę na mamałygę (najlepiej smakowała ze skwarkami!) albo na ciasto małaj.
Wiele wspomnień z dzieciństwa kojarzy się pani Danucie z jedzeniem, niebawem dowiemy się dlaczego. - I jeszcze proso się siało, na kaszę jaglaną. Z niej piekło się leguminę, polewało śmietaną i myśmy tym się zajadali - uśmiecha się pani Danuta. - A w obejściu mieliśmy też oborę i trzy krowy. Dwa, trzy świniaki były, w dwóch pomieszczeniach. Jak tata zabijał, to świniak musiał mieć 200 kilo, żeby słonina porządna była, taka na cztery palce. Kur może ze dwadzieścia, kaczki. I dwanaście morgów pola.
We wrześniu 1939 cały ten świat legł w gruzach
Zbieraliśmy lebiodę i pokrzywy. Na „zupę”
Stefan Barylak był leśniczym, doglądał dóbr baronowej Błażowskiej. Arystokratka miała oczywiście imponującą posiadłość, zameczek z pięknym ogrodem i okazałym parkiem, który dobrze znała pani Danuta. I połacie lasów obfitujących w dziki, jelenie... - Zimą do baronowej zjeżdżali na polowania. Tato musiał wiedzieć, gdzie jest najwięcej zwierzyny, do dyspozycji miał psy - dodaje pani Danuta. Pochłonięty przez obowiązki ojciec pracował od rana do wieczora. Cały dom i gospodarstwo były na głowie matki.
We wrześniu 1939 cały ten świat legł w gruzach. - Wszystkich zabrali na wojnę, zostali starcy i dzieci - mówi pani Danuta. - Przyszli Niemcy, zamieszkali u sąsiadów, a u nas zrobili sobie ubojnię, bo było bardzo duże podwórko. Zabijali krowy, cielaki, świnie... I jeszcze trzeba było piec im chleb. Mama sama nie dawała rady, więc pomagała jej babcia Anna. Nam też zabrali kury, świnie, nawet ziemniaki z kopca. Zostawili tylko krowę, zlitowali się, gdy zobaczyli, że są małe dzieci.
Pani Danuta prosi, żebym koniecznie napisał o głodzie. O takim głodzie, którego dzisiejsze dzieci i młodzież nie znają. - Był czas, że zbieraliśmy lebiodę i mama gotowała z niej „zupę” - przyznaje. - Zrywało się także pokrzywy, ale nie te, które parzą, tylko pokrzywy głuche, co kwitną na różowo i na biało. Też na „zupę”.
W roku 1944 Barylakowie zostali wypędzeni z Nowosiółki Jazłowieckiej do wsi Zubce. - Tam byli sami Ukraińcy. Ale dali nam jedną chatę i tam mieszkaliśmy. Tato w nocy pilnował naszej krowy, żeby Ukraińcy jej nie zabrali - podkreśla pani Danuta. - Po jakimś czasie wróciliśmy do domu, a tam już wszystko zabrane...
Wiosna 1945 była tragiczna. Któregoś dnia do Nowosiółki Jazłowieckiej przyszła pewna kobieta. Powiedziała, że jest Polką z pobliskiej wsi Trybuchowce, żoną młynarza. Że już nie może wytrzymać wśród samych Ukraińców i odda mnóstwo zboża, jeśli tylko będzie mogła przenieść się właśnie tu. Ufni ludzie z Nowosiółki Jazłowieckiej posłali trzy furmanki. I ruszyli w drogę. Bratowe Marii Barylak - Petronela i Karolina, kuzynka Maria Radomska, 12-letni siostrzeniec Kajetan, kuzyn Andrzej Łyczakowski i siostra Karolina, która wyszła za Ukraińca.
- Jak pojechali, to już nie wrócili - kiwa głową pani Danuta. - Okazało się, że ta kobieta, co przyszła do wsi, to nie była Polka, tylko Ukrainka, nasłali ją banderowcy. I oni wszystkich złapali. Puścili tylko ciocię Karolinę, która miała męża Ukraińca. Później dowiedzieliśmy się, że resztę powiązali drutem kolczastym i potopili w Dniestrze. Kajetan bardzo płakał, więc zabrali go ze sobą i pewnie później też zabili, bo ślad po nim zaginął. A Petronela zostawiła w domu syna i córkę, mąż na wojnie; Karolina - też syna i córkę, mąż na wojnie; Maria Radomska - dwie córki, mąż już nie żył, zamordowany przez banderowców; Andrzej Łyczakowski - syna... Dobrze, że były babcie, to tymi dziećmi się zajęły.
I taka to była nasza wigilia...
Tymczasem wojna się skończyła. Wracający z frontu żołnierze zajmowali gospodarstwa, całe osady na Ziemiach Odzyskanych. Chłopcy z Nowosiółki Jazłowieckiej wybrali Długie pod Szprotawą. Ładną, dużą wieś. I ściągali tu swoje rodziny. Jesienią 1945 zaczęła się długa podróż. - Stacja kolejowa była w Pyszkowcach, 30 kilometrów od nas, może więcej - szacuje pani Danuta. - Siedzieliśmy tam chyba miesiąc, czekaliśmy na pociąg.
Stryj Franciszek na stację nie dotarł. Po drodze banderowcy zamordowali go w Zaleszczykach Małych. Gdy został ranny, próbował jeszcze się bronić, ale zginął w okrutnych mękach z rąk bezlitosnych rezunów.
- Pociągiem dotarliśmy do Niegosławic w sam wieczór wigilijny. I dalej furmanką do Długiego. Było tak ciepło, tak miło, jakby to była wiosna - relacjonuje pani Danuta. - Przyjechaliśmy, jeszcze Niemcy byli. Przywieźliśmy krowę, mama ją wydoiła, dała Niemce mleko i mąkę, żeby coś ugotowała. A sama grzała wodę, kąpała nas wszystkich i ubierała w czyste rzeczy. Myśleliśmy, że Niemka ugotuje jakiś makaron, a ona zrobiła... my to nazywaliśmy melzupa - rozrobiona mąka, rozbita i wrzucana na mleko. Nie chcieliśmy tego jeść. Wtedy Niemcy przynieśli nam makaron z makiem. To było słodkie, to nam smakowało. I taka to była nasza wigilia...