Wódka, nuda i mundur
Miał z karabinem w dłoniach pilnować, by nikt z domowników nie przeszkodził rabusiom w plądrowaniu domu. Nie wiedział tylko, że spust jego broni jest uszkodzony.
Po raz pierwszy Mieczysław S. stanął przed obliczem koszalińskiej Temidy w lipcu 1946 roku. Wtedy nie sam, a z kolegą – Władysławem K. Oskarżeni wspólnie z podporucznikiem Wojska Polskiego Józefem W. zaplanowali napad, który zakończył się śmiercią. Jak zapewniali, przypadkową śmiercią.
W nocy z 18 na 19 kwietnia 1946 roku w Broniewicach trzech kolegów w przypływie pijackiej fantazji postanowiło w ekspresowym tempie, oczywiście nielegalnie, wzbogacić się. Na szatański pomysł wpadli podczas libacji u Władysława K. Uznali, że celem napadu będzie mieszkanie w sąsiedniej wiosce, w zagrodzie polskiego osadnika Czesława O. Zaznaczmy, mężczyzny, którego doskonale znali. Mieszkały tam dwie Niemki, których narodowość w aktach sądowych uparcie pisana jest małą literą. Zapewne od 1945 roku minęło wciąż zbyt mało czasu, by ortografię postawić ponad niechęć, czy wręcz nienawiść.
Józek był na tyle trzeźwy, że postanowił zdjąć mundur żołnierza Wojska Polskiego. Pożyczył od Włodka cywilne ubranie, zabrał pistolet. Gospodarz zza szafy wyciągnął zaś rosyjski karabin i amunicję. Mieczysław zaprzągł konia do bryczki i tak przygotowani „gangsterzy”, bez kominiarek, za to przekonani o swej przyszłej bezkarności, pomknęli przed zagrodę swego znajomego. Konia przywiązali do drzewa, sami weszli na podwórze i wzywając Niemki S. w języku rosyjskim do otworzenia drzwi, zaczęli strzelać w powietrze. Kobiety nie otworzyły. Zaczęli więc dobijać się do Czesława O., krzycząc „job twoja mać, otwórz!”.
Oba mieszkania oddzielone były wspólnym korytarzem. Przerażony mężczyzna nie zareagował. Wtedy podporucznik W. strzelił w okno. Gospodarz wiedział już, że nie ma szans. Otworzył. Napastnicy wbiegli do środka, grożąc bronią, kazali Czesławowi O. i jego siostrze, 40-letniej pannie Janinie położyć się na ziemię. Kiedy chcieli przejść do mieszkania Niemek, Czesław próbował uciec przez okno. Nie udało mu się. Do pilnowania rodzeństwa wyznaczony został Mieczysław S., a Władysław i Józef poszli do sąsiedniego lokum. Zabierającą maleńkie dziecko Friedę S. uderzyli tak silnie, że upadła na kant łóżka. Jej matka za pytanie, czego napastnicy od nich chcą, została uderzona w twarz.
Wszystkich lokatorów napastnicy zgromadzili w jednej izbie. Żołnierz W. i Władysław K. zaczęli plądrować dom. Zauważyli walizki Niemek. Kobiety wkrótce miały wyjechać za Odrę. Elementy garderoby i bielizna pofrunęły za okno. Przestępcy szukali czegoś kosztownego. Do siebie zwracali się tylko w języku rosyjskim – w pijanych głowach zaświtała myśl, że może wtedy ich ofiary pomyślą, iż mają do czynienia z sowietami. Choć ich mundury wskazywały na rodzimą armię. Choć twarzy przecież nie zakryli.
Mieczysław S. zaczął bawić się karabinem. Manipulował przy zamku. Janina O. zapytała go, co zamierza zrobić. On zwrócił lufę w jej kierunku i w tym momencie padł strzał. Kula trafiła Janinę O. w dolną część brzucha. Kobieta spadła z krzesła.
- Wtedy przyłożył mi karabin do piersi. Chwyciłem za lufę. Powiedzieli, że mam dać spokój. Wtedy jeden strzelił z pistoletu. Padłem na ziemię – dramatyczne minuty opisywał sędziom 37-letni Czesław O. – Siostra chciała się ubrać, siedziała tylko w bieliźnie.
- Nie wiem, czy on umyślnie trzymał ten karabin w kierunku Janiny, czy też przypadkowo – szczerze przyznała Hilda S.
Mieczysław S. wyszedł z domu i zaczął ładować zrabowane przedmioty na bryczkę. Po kilku minutach wrócił do pokoju i podszedł do rannej. Żyła. Mógł jej pomóc, ale tego nie zrobił. Dalej wrzucał na bryczkę łup. I tak, beznamiętnie, bez emocji, jeszcze przez około pół godziny. Po tym czasie napastnicy wyszli na podwórze, strzelili raz jeszcze w powietrze i pojechali do mieszkania Władysława K., w którym podzielili się łupem.
Pokrzywdzeni zaalarmowali milicję. Choć ranną Janinę O. jak najszybciej próbowano przewieźć do szpitala w Trzebiatowie, na skutek utraty dużej ilości krwi kobieta zmarła w drodze.
Przed koszalińskim sądem Władysław K. przyznał się do udziału w rabunku. – Byłem do tego zmuszony – oświadczył jednak. Zaprzeczył, by wziął z domu karabin i naboje. Zarzekał się też, że „mózgiem” napadu był nieobecny na sali rozpraw, sądzony przez inny sąd, podporucznik W. Podobnie zeznaniami żołnierza obciążał Mieczysław S.
Sędziowie uznali ich zeznania za wykrętne i sprzeczne. Oskarżeni nie potrafili też w żaden sposób wyjaśnić, dlaczego po przypadkowym postrzale nie udzielili rannej kobiecie pomocy. Czy można w ogóle coś takiego próbować wyjaśnić?
Sąd zauważył okoliczności łagodzące – zasługi podczas działań wojennych. Mieczysław S. został ranny na froncie. Za to został łagodniej potraktowany. Obaj mężczyźni usłyszeli wyroki po pięć lat pozbawienia wolności. Zostali skazani z artykułu 259 tzw. Kodeksu Makarewicza, wprowadzonego rozporządzeniem Prezydenta Rzeczypospolitej z 11 lipca 1932 r. („kto zabiera innej osobie cudze mienie ruchome w celu przywłaszczenia, używając przemocy albo grożąc użyciem natychmiastowego gwałtu na osobie albo doprowadzając człowieka do stanu nieprzytomności lub bezbronności podlega karze więzienia”). Motyw? Chęć zysku.
Jednocześnie sędziowie uznali, że brak jest podstaw, by uznać Mieczysława S. za winnego zabójstwa Janiny O. Biegły potwierdził bowiem, że karabin miał uszkodzony mechanizm spustowy. Sąd przekazał jednak akta sprawy Prokuratorowi Sądu Okręgowego w Koszalinie, by rozpoczął kolejne postępowanie - pod kątem artykułu 230 paragraf 1, czyli nieumyślnego pozbawienia życia, czynu, który zagrożony był karą do 5 lat więzienia.
Prokurator wzbogacił akta o kolejne zeznania. Można w nich znaleźć jednoznaczne opinie: „(...) żołnierzom sprzykrzyła się bezczynność. Wyszli pobiegać i wyładować nagromadzoną energię.” „Żołnierze spodziewali się, że ich przyjmą wódką, ugoszczą i obdarują. Tymczasem przyjęli ich z krzykiem i hałasem” – czytamy.
Do Sądu Okręgowego w Koszalinie 31-letni Mieczysław S. został dowieziony z więzienia w Sztumie 21 stycznia 1948 roku. Przyznał się do winy, ale przedstawił... zupełnie nową wersję zdarzeń. – Udałem się z K. i W. na napad rabunkowy. Gdy weszliśmy do mieszkania K wystrzelił z karabinu w górę, a ja, chcąc odebrać mu karabin, żeby nie strzelał, chwyciłem broń. Nieostrożnie. Naładowany karabin był zepsuty i w tym czasie padł strzał, trafiając Janinę O. – przedstawiał siebie niemal w roli bohatera, który próbował ratować niewinne ofiary napadu.
Wyrok zapadł tego samego dnia. Mieczysław S. został uznany za winnego nieumyślnego zabójstwa i za to skazany na cztery lata odsiadki. Jednocześnie na mocy ustawy o amnestii z 1947 roku kara została złagodzona do dwóch lat.
W sierpniu 1948 roku Sąd Okręgowy w Koszalinie orzekł dla Mieczysława S. karę łączną – za osądzony wcześniej rozbój oraz za nieumyślne spowodowanie śmierci – 6 lat odsiadki i utratę praw obywatelskich na 3 lata.
Akta tej sprawy zamykają dwa dokumenty. Pierwszy to prośba Mieczysława S., której adresatem był prezydent RP. S. pisał ją już po odbyciu kary. Pisał, że jest repatriantem z Wołynia. 12 marca 1944 r. w Łucku jako jeden z pierwszych wstąpił w szeregi Armii Polskiej. „Przebyłem całą kampanię wojny z Niemcami i zostałem zdemobilizowany dnia 18 sierpnia 1945 roku. Za branie udziału w walkach z Niemcami zostałem pięciokrotnie odznaczony” – pisał. „W obronie Ojczyzny nie szczędziłem swego życia i zdrowia, byłem prawdziwym obywatelem Ludowej Rzeczypospolitej (...).” Podkreślił, że pozbawiony praw obywatelskich stał się wyrzutkiem społeczeństwa i nie może znaleźć pracy. „Znajduję się w skrajnej nędzy, pogardzany przez otoczenie, lecz pragnę uniknąć zupełnego upadku moralnego, a stać się wzorowym obywatelem, lecz na przeszkodzie skutki skazania mego.”
Prosił, by prezydent w drodze łaski przywrócił mu prawa obywatelskie. Wniosek ten nie spotkał się ze zrozumieniem i został odrzucony.
KLIKNIJ>>> Interesuje Cię historia regionu? Poznaj historię Pomorza pisaną zbrodnią