Wojna. Również uczuć
Samotność. Trudno ją było znieść, szczególnie, kiedy kolejnym dniom towarzyszył huk wystrzałów. To ona popchnęła Józefę w ramiona Antoniego. Przekonana, że jej mąż już nie wróci do domu, nie chciała być sama. Ale mąż wrócił. Kochanek wolał jednak zabić, niż przełknąć gorycz odrzucenia...
Był rok 1943. W Węgrzycach Wielkich, niewielkiej wsi niedaleko Krakowa, Antoni K. poznał Józefę S. Kobieta od trzech lat żyła sama. Jej mąż - Józef wraz z synem Bogdanem w 1940 roku wyjechali na przymusowe roboty do Niemiec. Przez pierwsze miesiące przychodziły on nich listy, ba, nawet paczki. Od kilkunastu była zaś cisza. Józefa była przekonana, że mąż i syn nie żyją. A przynajmniej tak mówiła.
- Przez cały czas okupacji, do roku 1944, pisałem i wysyłałem listy do żony. W roku 1944, kiedy przez wojska radzieckie tereny, gdzie żona mieszkała, były zajęte, listy już nie dochodziły. Po przyjściu Amerykanów jeszcze pracowałem w Niemczech. W czerwcu 1946 roku wróciłem na wieś rodzinną. Tam dowiedziałem się, że żona moja mieszka w Kleczewie – przesłuchiwany przez milicjanta 45-letni Józef S. streścił powód zerwania kontaktu.
Ale ona nie wiedziała... W targanym niepokojami kraju Józefa S. nie chciała być sama. Wsparcie znalazła w ramionach Antoniego. Jednak mężczyzna miał żonę i dwoje dzieci – roczne i ośmioletnie. Nie mógł ot tak w maleńkiej osadzie porzucić rodziny i założyć nową. Kochankowie wyjechali do Moglina, a po niespełna dwóch latach pojawiła się propozycja – Józefa S. mogła objąć gospodarstwo rolne wraz z budynkami w Kleczewie w powiecie gryfickim. Para zdecydowała się zacząć wszystko od nowa i przeprowadzić się na tzw. ziemie odzyskane. Żyli w zgodzie i miłości do lipca 1946 roku. Pod koniec miesiąca do drzwi gospodarstwa zapukali Józef i Bogdan – mąż i syn Józefy S. – Wiedziałem już wcześniej, że żona moja mieszka z kochankiem. Lecz nie wierzyłem. Po przyjeździe do Kleczewa najpierw zameldowałem o tym, że idę do żony, na posterunku milicji – zeznawał podczas przesłuchania Józef S. Chciał zobaczyć żonę, chciał też zobaczyć swoją córeczkę, którą ukochana urodziła krótko po jego wyjeździe do Niemiec.
KLIKNIJ>>> Interesuje Cię historia regionu? Poznaj historię Pomorza pisaną zbrodnią
26 lipca świat 41-letniego Antoniego K. się zawalił. Wybiegł z domu. Pobiegł do Mariana S., brata swej wybranki. Tam spędził noc. Rankiem przyszła do niego Józefa. Próbowała uspokoić mężczyznę, przekonywała, że to z nim chce spędzić życie, że nie wróci już do męża, że teraz jest szczęśliwa i nie chce tego zmieniać. W zeznaniach męża znajdziemy potwierdzenie: - Usłyszałem od żony te słowa: ja już żyję z innym. Ja jej mówiłem, że źle zrobiła, a ona, że nie miała wyjścia i musiała kogoś innego zapoznać – mówił milicjantowi Józef S.
Antoni nie mógł się uspokoić. Kazał przynieść kobiecie swoje rzeczy, histeryzował, oświadczył, że wyjeżdża. Zdawał się nie słyszeć próśb Józefy. Ominął ją i poszedł do ich gospodarstwa. Zażądał od Józefa S. wydania mu swoich rzeczy. Tak się stało. Oprócz tego mąż oddał kochankowi 4,5 tys. złotych, tytułem poniesionych przez niego kosztów rozruchu gospodarstwa. Dał mu też krowę – wszystko, byle tylko 41-latek wyjechał z Kleczewa.
Antoni z dobytkiem w skórzanej walizce, gotówką i krową postanowił jeszcze przed podróżą przenocować u sąsiada – Jana S. Tam nocą przyszła do niego Józefa. Kochanka przyniosła pościel, bieliznę i raz jeszcze potwierdziła, że to jego kocha i z nim spędzi życie. Rankiem para podjęła radykalne kroki – zawiadomili Milicję Obywatelską o powrocie do kraju Józefa S. Chcieli potwierdzenia, że mężczyzna nie ma żadnych praw do ich gospodarstwa. Że musi się stamtąd wyprowadzić. 1 sierpnia milicjanci przyjechali do gospodarstwa, w którym urzędował Józef S. wraz z synem. Powiedzieli mu, że do budynków, ziemi i zwierząt prawo ma jego żona.
Formalności się przeciągały. 2 sierpnia 1946 roku Józefa S. poszła do męża, przekonać go, by sam jak najszybciej wyprowadził się z kleczewskiej gospodarki. Sprawy przybrały jednak nieoczekiwany obrót. To on – mąż - przekonał bowiem żonę, by wróciła do niego. By zaczęli wszystko od nowa. Kobieta wraz z synem poszła do Antoniego, przekazać mu złe wieści. Mało tego, chciała odebrać mu wszystkie rzeczy, łącznie z walizką ze skóry. Gdy Bogdan z częścią dobytku wracał do gospodarstwa, Antoni chwycił kochankę w pół, przewrócił na łóżko, wyjął brzytwę i jednym ruchem podciął Józefie gardło. Uciekł do lasu, gdzie spędził kilka dni.
Sąsiadka, w której domu doszło do morderstwa, pobiegła po Józefa S. Gdy wszedł do izby, jego żona już nie żyła. Leżała w kałuży krwi.
6 sierpnia 1946 roku Antoni K. wyszedł z lasu. Chciał uciec w kierunku Trzebiatowa. Został zatrzymany przez milicję. Nie kłamał, nie zwodził, nie wymyślał. Od początku przyznawał się do zabójstwa ukochanej. Ze szczegółami opowiadał o ich wspólnym życiu. - Mówiła, że mąż nie żyje. A kiedy wrócił, dobrowolnie wyszedłem z domu, prosiłem, by przyniosła mi rzeczy i chciałem wyjechać. Na drugi dzień dobrowolnie zgodziłem się na podział majątku – dostałem krowę, cztery tysiące pięćset złotych i szykowałem się do odejścia. Przyszła. Obiecała. Mieliśmy żyć razem. Ale wróciła do męża. Napiłem się wódki. Kiedy wróciła po rzeczy powiedziałem, że jeśli pójdzie ode mnie, to albo ja będę żył, albo ona. Wziąłem ją przez pół i chciałem pocałować, po czym przewróciłem na łóżko, wyjąłem brzytwę z kieszeni, pociągnąłem i przerżnąłem jej gardło. Obsunęła się na podłogę, a ja uciekłem – opisywał. – Zdenerwowałem się, że po tylu latach mam pójść z niczym.
W tej sprawie nie było żadnych wątpliwości. Prokurator Kulicki podpisał akt oskarżenia 20 sierpnia. „(...) przygotowawszy brzytwę ujął ją w pół pod pretekstem pocałunku i zadał jej ranę szyi od jednego mięśnia mostkowo-obojczykowego do drugiego, drążącą w głąb aż do kręgosłupa i przecinając główne naczynia szyjne w wyniku czego nastąpiła śmierć Józefy S. (...)” – czytamy w nim.
Proces przed Sądem Okręgowym w Koszalinie rozpoczął się 12 września. Porzucony kochanek przyznał się do winy i podtrzymał wcześniejsze zeznania. – Denatkę kochałem. Byliśmy do siebie dobrze usposobieni. Popełniając tę zbrodnię byłem zły, że ona odchodzi, bo ją kochałem... – dodał.
Wyrok zapadł tego samego dnia. Antoni K. został uznany za winnego zabójstwa pod wpływem silnego wzruszenia. Został skazany na sześć lat więzienia.
„Wszyscy wymienieni świadkowie (...) zeznali, że oskarżony wraz z denatką żyli zawsze w jak najlepszej zgodzie i harmonii, i że oskarżony dbał o gospodarstwo denatki, jak o swe własne. Ponadto świadek Zofia S. zeznała, że gdy mąż denatki powrócił do niej z Niemiec, to oskarżony dwa razy z rzędu wysyłał ją rano do ich mieszkania dla przekonania się, czy śpią razem, aby się upewnić, którego więcej kocha denatka i z kim chce żyć, czy z nim, czy z mężem. Denatka mówiła do świadka, że woli oskarżonego, jak męża (...)” – w uzasadnieniu wyroku wybrzmiewa przekonanie składu sędziowskiego o ogromnym uczuciu, które połączyło kochanków.
„Przechodząc do wymiaru kary i biorąc pod uwagę z jednej strony sam fakt zabicia przez oskarżonego człowieka, z drugiej zaś strony dotychczasową jego niekaralność, stosunkowo niski stopień rozwoju umysłowego, przyznanie się do winy, skruchę, jaką okazał oraz pobudki, jakimi się kierował przy dokonywaniu zarzucanego czynu, sąd uznał za słuszne wymierzyć Antoniemu K. jako karę sześć lat więzienia, uważając, że wymierzona mu kara odpowiada w zupełności stopniowi jego zawinienia (...)” – czytamy dalej.
Wyrok się uprawomocnił.