Woody Allen na cenzurowanym
Woody Allen jest w Stanach na cenzurowanym. Akcja #Metoo sprawiła, że przypomniano sobie o stawianych mu niegdyś oskarżeniach o molestowanie adoptowanej córki Dylan. I to stało się powodem, że Amerykanie nie dopuścili do dystrybucji najnowszego filmu mistrza inteligentnej komedii p.t. „W deszczowy dzień w Nowym Jorku”. W zasadzie mogą żałować, bo to najlepszy w ostatnich czasach obraz Allena.
Może dlatego, że po latach kręcenia za ogromne pieniądze ładnych wizerunków europejskich miast, takich jak Barcelona czy Rzym i przysparzaniu w ten sposób metropoliom turystów, jeżdżących śladami filmów, wrócił do swojego ukochanego Nowego Jorku. Miasta spowitego pajęczyną melancholii, na niciach której pięknie może rozkwitać depresja twórcy. W takiej aurze wyrafinowani bohaterowie jego filmów mogą prowadzić jedyne w swoim rodzaju rozmowy. Kto pamięta pochodzącą z lat 70. „Annie Hall” i „Manhattan”, doskonale wie, o czym tu piszę.
Tym razem alter ego 83-letniego reżysera jest robiący zawrotną karierę po filmie „Tamte dni, tamte noce” aktor Timothee Chalamet. Grany przez niego Gatsby (nieprzypadkowe skojarzenie ze Scottem Fitzgeraldem) reprezentuje wszystkie cechy, które są bliskie reżyserowi. Pochodzi z bogatej żydowskiej rodziny, jest niebywale inteligentny, na granicy choroby Aspergera, nieco zblazowany, ma zadatki na niezłego hazardzistę, a na dodatek uwielbia stare filmy, dobre malarstwo i jazzowe standardy, grane na rozstrojonych pianinach nowojorskich klubów. Ma mnóstwo wdzięku i głupiutką dziewczynę z dziennikarskimi ambicjami.
I to właśnie z nią wraca na weekend do swojego rodzinnego miasta, które jawi się nam jak sen, w którym po Central Parku jeździ się karocą. Dziewczyna zajmuje się robieniem wywiadu z dużo starszym reżyserem w kryzysie twórczym, a on z młodzieńczą naiwnością spaceruje po Nowym Jorku, marząc o tym, by pokazać ukochanej ważne dla niego miejsca. A ponieważ to się nie udaje, spotyka niegdysiejszych znajomych.
Dawno Woody Allen nie sprawił mi takiej przyjemności, utwierdzając przy tym w przekonaniu, że w jego Nowym Jorku pewnie też poczułabym się dobrze. Kondycja reżysera też jest chyba obecnie nienajgorsza, bo producent i dystrybutor „W deszczowy dzień w Nowym Jorku”, czyli Amazon Studios zwrócił mu prawa do rozpowszechniania obrazu w Europie. Stało się to po tym, jak Allen wszedł na drogę sądową, domagając się 68 mln dolarów zadośćuczynienia. Dlatego film możemy oglądać w Polsce, a niebawem w innych krajach naszego kontynentu.
Po tej stronie oceanu, skądinąd słuszna, akcja #Metoo nie zatoczyła tak szerokich kręgów. Moją wątpliwość wzbudza tylko fakt, iż aktorzy, którzy teraz tak bardzo oburzają się na reżysera, przypominając sprawę sprzed ponad 20 lat i oddając honoraria za grane w jego ostatnim filmie role, w ogóle je przyjmowali. Przecież o oskarżeniach wysuniętych przez pasierbicę i byłą żonę Mię Farrow było głośno już w 1992 r. Czyli decydując się na granie, wiedzieli z kim będą pracować. Widocznie bez znaczenia jest dla nich czas, który minął od nierozstrzygniętych do końca oskarżeń, a o którym w filmie mówi się, że jego upływ nie jest przyjemny, bo leci… tanimi liniami lotniczymi.