Zakładasz fartuch. I przestajesz być człowiekiem
Rekordziści pracują po 120 godzin bez przerwy. Bez normalnego posiłku, odpoczynku i snu. W poniedziałek lekarze rezydenci rozpoczęli protest. Czy pacjenci zrozumieją, że ten bunt dotyczy też ich bezpieczeństwa?
Pracują po kilkanaście godzin dziennie. Rekordziści potrafią dyżurować nawet pięć dni z rzędu. Państwowa Inspekcja Pracy od kilku lat informuje, że lekarze w Polsce pracują ponad siły. I to wszystko. Temat powraca jak bumerang dopiero wtedy, gdy na dyżurze umrze kolejny medyk. Potem zapada cisza. I znów wszystko wraca do normy. Minister Konstanty Radziwiłł po kolejnej śmierci lekarki na dyżurze skomentował tę tragedię krótko: „Lepiej, żeby w miejscu pracy był zmęczony lekarz, niż żeby nie było tam nikogo”.
Lekarze zaś sami przyznają, że zmęczeni są, ale z pracy na kolejny etat czy dyżur nie mogą zrezygnować, bo… nie miałby nas kto leczyć, a kolejki wydłużyłyby się dwukrotnie. Lekarze pakują więc cały swój dobytek do bagażnika i jadą na kolejny dyżur.
- Jest nas stanowczo za mało. Jeśli każdy z nas od jutra poszedłby tylko i wyłącznie do jednej pracy, to w szpitalach i przychodniach nie miałby kto przyjmować pacjentów. Obecnie jesteśmy krajem z najmniejszą liczbą lekarzy w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców w Europie. Średnia wieku specjalisty wynosi około 55 lat, a młodzi lekarze chcą wyjechać - zauważa Sylwia Jakubowska, rezydentka medycyny rodzinnej z Wrocławia.
36 godzin w ciągu, bez przerwy na sen
Obecnie jedna trzecia lekarzy w Polsce przekroczyła 56. rok życia, a młodzi w Polsce niekoniecznie chcą zostać. Narzekają na płace (w pierwszych dwóch latach to 2200 zł „na rękę”, potem ich pensja wzrasta do 2400 zł) i na przepracowanie. Dyrektorzy szpitali, z powodu braku personelu, często nie dają młodym wyboru i każą brać kolejne dyżury.
- Dyżur na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym jest w ramach kontraktu. Nikt nie pilnuje, ile pracuję na tym kontrakcie. Teoretycznie mogę wziąć na przykład 96 godzin ciągiem. Często bywa, że z dyżuru na oddziale idę na dyżur na SOR. Mamy niedobór kadr, nikt nie pilnuje naszego czasu pracy - przyznaje rezydentka jednego z wrocławskich szpitali.
Jej rekord to 36 godzin dyżuru „ciągiem”. Teoretycznie niewiele w porównaniu do rekordzistów, którzy potrafili „wyrobić” nawet 120 godzin. Mówi, że stara się pilnować, by nie pracować więcej niż 24 godziny.
- Wielokrotnie przychodziłam do pracy chora: z zapaleniem krtani, z bezgłosem, bo nie miałam komu oddać dyżuru. Raz po dyżurze dostałam zapalenia płuc... - przyznaje rezydentka.
Młodzi lekarze zostają na dyżurach, bo mają poczucie misji, chcą pomóc pacjentom, zastąpić kolegów. Chcą też dorobić. Muszą się kształcić, a jeden kurs kosztuje tyle, co ich miesięczna pensja.
- Z pensji rezydenckiej ciężko byłoby mi się utrzymać i rozwijać zawodowo. Książki medyczne są, niestety, bardzo drogie, a na przykład kursy ultrasonografii najczęściej kosztują po dwa tysiące złotych, czyli praktycznie całą pensję rezydencką. Pracowałam więc w nocnej pomocy lekarskiej i dodatkowo w przychodniach - tłumaczy Jakubowska. Zdarzało się, że przychodziła chora do pracy, bo przy takich niedoborach kadrowych często ciężko o zastępstwo, a czuła ogromną odpowiedzialność wobec pacjentów i kolegów. Tak było przez dwa lata. Ale jak przyznaje, nie jest stachanowcem, maksymalnie potrafiła przepracować 36 godzin ciągiem. Najgorzej było na dyżurach w sezonie infekcyjnym, gdy w jednej godzinie potrafiło przyjść 8-10 osób.
- W ciągu 10 godzin nie miałam żadnej przerwy, żeby na przykład coś zjeść. Bardzo często zdarzało się, że podczas całego dyżuru nie jadłam po prostu nic. Piłam tylko wodę. Potem mieliśmy ustalone dwie przerwy po 15 minut, ale tak naprawdę problemem czasami było nawet wyjście do toalety, bo oczekujący tłum pacjentów miał do mnie pretensje, że wychodzę na te trzy minuty - mówi młoda lekarka, nie kryjąc, że standardem było to, że po jednej pracy szła do drugiej.
Kiedy zasłabła na dyżurze, stwierdziła, że czas zadbać o siebie i swoje zdrowie.
- Bardzo dużo do myślenia dały mi też rozmowy ze znajomymi, którzy nie są z medycznej branży. Pytali się: po co ty to wszystko robisz i dlaczego zgadzasz się na takie warunki pracy? Teraz pracuję na jeden etat i dwa popołudnia w tygodniu jestem w poradni. Czuję się znacznie lepiej i wolnych dni nie spędzam na odsypianiu dyżurów - opowiada rezydentka.
Teoretycznie lekarze mogą wziąć urlop na żądanie lub zwolnienie lekarskie. Dlaczego nie biorą?
- Jest to źle odbierane. Zresztą, na dyżurze ktoś mnie musi zastąpić: jeśli nie znajdę zastępstwa, muszę przyjść tak czy inaczej, bo nie byłoby lekarza na dyżurze. Wcale - tłumaczy rezydentka z oddziału.
Kiedy pacjent nie rozumie lekarza na dyżurze
Młodzi lekarze mówią, że to, co najbardziej ich uderzyło w pracy, to fakt, że gdy zakładają fartuch, ludzie przestają w nich widzieć człowieka.
- To frustrujące, kiedy czytam o chciwości w komentarzach pod kolejnym artykułem o śmierci lekarza w pracy. Sama raz zasłabłam na dyżurze w nocnej pomocy lekarskiej, więc wiem, jak to jest. Bardzo chciałabym, aby pacjenci zrozumieli, że my też jesteśmy ludźmi, że potrzebujemy pójść do toalety, coś zjeść. Cały czas mówi się tylko o tym, że jesteśmy chciwi i śpimy na dyżurach. A to nie jest tak. Wystarczy przyjść i zobaczyć, jak wygląda taki 12-godzinny dyżur, szczególnie w sezonie infekcyjnym. Natomiast koledzy pracujący w szpitalach często są przymuszeni do brania ponadprogramowych dyżurów z powodu ogromnych braków kadrowych. Niestety, tam gdzie otwierają się drzwi szpitala, tam często kończy się prawo pracy. Sam minister zdrowia mówi, że lepszy zmęczony lekarz niż żaden - zauważa Sylwia Jakubowska.
Jej koleżanka potwierdza, że zwykłe wyjście do toalety, które w pracy nie powinno być niczym nadzwyczajnym, na dyżurach urasta do rangi rzeczy niewykonalnej. Bo pacjenci nie zawsze potrafią rozumieć, że lekarz to nie robot.
- Zdarzyło mi się tłumaczyć pacjentowi, dlaczego po 10 godzinach ciągłej pracy w SOR muszę iść do toalety. Chyba nie wymaga to komentarza. Pacjenci uważają, że wszystko im się należy, a lekarze to roboty i pracują tak długo, dlatego że są pazerni. Chorzy zupełnie nie rozumieją, że jeśli ten lekarz nie przyszedłby do szpitala, to nie przyszedłby nikt - mówi lekarka.
Młodzi postanowili się więc zbuntować, bo nie chcą być już nieludzko traktowani ze strony systemu. Od poniedziałku głodują w stolicy, by walczyć o swoje - czyli wyższe pensje, uregulowanie kwestii dyżurów i o podniesienie nakładów na ochronę zdrowia. Gdy oni w poniedziałek masowo poszli oddać krew, ich starsi koledzy pracowali za nich. Popierają rezydentów, bo pamiętają, że też byli młodymi lekarzami i pracowali tak samo albo i ciężej.
Kto wprowadzi zakaz nadprogramowej pracy?
- Całe życie pracowałem po kilkanaście godzin dziennie, tak samo jak mój ojciec, też lekarz. Jestem już to tego przyzwyczajony, ale marzę o tym, by ktoś wprowadził zakaz nadprogramowej pracy. Zanim zrobiłem specjalizację, przez pięć lat pracowałem na wolontariacie. Tato płacił za mnie ZUS, rodzina mi pomagała, bo nie zarabiałem nic. To było spore wyrzeczenie - opowiada dr Michał Maciejewski, ginekolog-onkolog.
Podobne wspomnienia ma Paweł Wróblewski, prezes Dolnośląskiej Izby Lekarskiej. Pamięta, jak brał garnek bigosu do bagażnika i przez kilka dni jeździł z nim z jednej pracy do drugiej. Kokosów też nie zarabiał. Rodzice przynosili mu na niedzielę mięso.
- Pamiętam, że przez rok czasu miałem taki ciąg - dyżur za dyżurem. Byłem chronicznie niewyspany, ale tego nie zauważałem. Paradoksalnie brak snu objawiał się u mnie jakąś nadmierną wesołkowatością i pozornym brakiem potrzeby snu. Raz zdarzyło się, że w nocy pojechaliśmy do pacjenta, a rano wszyscy w pogotowiu bardzo się ze mnie śmiali. Gdy spytałem, dlaczego, to odpowiedzieli, że pojechaliśmy do bólu gardła, a ja wszedłem, zbadałem pacjentowi brzuch, czyli zrobiłem to, co najczęściej robiłem jako chirurg, i wyszedłem. Towarzyszący mi sanitariusz nie dał rady mnie zatrzymać, byłem podobno kompletnie nieprzytomny. Wróciliśmy do podstacji i zasnąłem. Wtedy sobie pomyślałem, że faktycznie może warto odpocząć. Przewlekłe niedospanie jest często trudne do zauważenia, ale człowiek zaczyna robić wtedy rzeczy, nad którymi nie jest w stanie zapanować - przestrzega Wróblewski.
Szpital dla satysfakcji, prywatna poradnia dla zarabiania
Dr Maciejewski przyznaje, że obecnie pracuje już mniej niż kiedyś, ale wciąż są to dwa etaty. Do pracy, do szpitala jedzie na godzinę 8.00, czasem na 7.00. Tam pracuje do godziny 15.00. Od 16.00 zaczyna pracę w przychodni. Do domu wraca około godziny 21.00, 22.00.
- Nie ukrywam, że do drugiej pracy chodzę z przyczyn finansowych. W szpitalu pracuję, by spełniać się zawodowo, kształcić i przede wszystkim pomagać ludziom. Mogę tam operować. Chociaż w szpitalu spełniam się zawodowo, satysfakcja finansowa w placówce publicznej jest mniejsza niż w prywatnej. Gdybym jednak chciał się skupić tylko na zarabianiu pieniędzy, to po prostu zwolniłbym się ze szpitala i pracował w prywatnej placówce. A jednak tego nie robię. Koledzy bardzo często odchodzą ze szpitala, wolą pracować tylko i wyłącznie w placówkach prywatnych, gdzie jest mniejszy stres i lepsza płaca. Oczywiście nie jest tak, że w prywatnym gabinecie niczego nowego się nie uczę. Mogę tam wypróbować na przykład nowe technologie. Ta praca jest jednak spokojniejsza. Staram się tak pracować, by pogodzić dwie rzeczy: satysfakcję z wykonywanego zawodu i dobre zarobki - mówi otwarcie ginekolog.
Podczas pisania tego artykułu normą było to, że rozmawiałam z lekarzami po godzinie 21.00. Gdy jechali samochodem do domu, gdy po godzinie 22.00 siadali w mieszkaniu przed laptopem. Maile podsyłali także w nocy.
- Teraz wracam z prywatnego gabinetu. Gdy przyjdę do domu, moje dzieci będą już spały - zauważa chirurg specjalista z Wrocławia, z którym rozmawiam o godzinie 21.00, gdy wraca z prywatnej praktyki do domu. - Kiedyś było tak, że płacili mi za godzinę dyżuru, teraz wyceniają moje umiejętności. Tylko to się zmieniło. Ale czy pracuję mniej? Nie biorę już dyżurów w weekendy i staram się spać w domu. Dla rodziny - podkreśla.
Nie kryje się z tym, że praca poza szpitalem jest dla pieniędzy. W szpitalu, gdzie - jak sam mówi - pracuje z pasji, z chęci kształcenia się, pieniądze są niewystarczające. Za etat ma 3,5 tysiąca złotych „na rękę”. Z dyżurami będzie niecałe pięć tysięcy.
- Mam kredyt, rodzinę - wylicza, ale też zakłada, że nie będzie pracował tak przez całe życie. Po pięćdziesiątce zwolni tempo. Bo wiadomości o każdej śmierci kolegi czy koleżanki po fachu w pracy robią na nim wrażenie. - Każdy się boi, że może tak skończyć - podkreśla.
Doskonale pamięta tempo pracy, gdy był rezydentem. Jego rekord to 60 godzin bez snu.
- Zaczynasz wchodzić w takie stany świadomości, o których nie masz pojęcia. Brak snu powoduje, że popełniasz bardzo proste błędy: zapominasz wypisać leków, mylisz podstawowe leki. Funkcjonuje się w półśnie. Kiedyś robiono badania, że człowiek, który nie śpi przez dobę, zachowuje się tak, jakby miał 1 promil alkoholu we krwi. No a po dyżurze trzeba jeszcze wsiąść do samochodu - zauważa wrocławski chirurg.
Gdy był rezydentem, to dorabiał w pogotowiu i w izbie wytrzeźwień, bo pensja rezydenta i dyżury w szpitalu nie wystarczały.
- W piątek o godzinie 15.00 wychodziłem ze szpitala. O godzinie 19.00 szedłem do pogotowia na dyżur weekendowy, z którego schodziłem w poniedziałek rano i szedłem od razu do szpitala, na dyżur 24-godzinny, po którym musiałem zostać jeszcze do godziny 15.00 w pracy, na oddziale. Wracałem do domu dopiero we wtorek po południu - wylicza jednym tchem.
Pytam, czy się nie bał, że popełni błąd.
- Panicznie się bałem. W szpitalu jeszcze masz się kogo zapytać, gdy są wątpliwości. W pogotowiu trzeba polegać na sobie. Na szczęście nigdy nie popełniłem błędu, który by się skończył w prokuraturze lub na pierwszej stronie gazety.
Dyrektywa unijna ogranicza, ale kontrakty są bez kontroli
Postulaty protestujących rezydentów:
1. Zadbanie o jakość kształcenia specjalizacyjnego.
2. Przestrzeganie prawa w trakcie szkolenia specjalizacyjnego.
3. Wzrost wynagrodzenia dla lekarzy rezydentów.
4. Uregulowanie kwestii prawnych dotyczących dyżurów medycznych.
Obecnie w Polsce obowiązuje dyrektywa unijna dotycząca czasu pracy lekarzy, która ogranicza go do 48 godzin tygodniowo razem z dyżurami. Istnieje jeszcze tzw. klauzula opt-out, dzięki której za zgodą zainteresowanego lekarza można mu wydłużyć czas pracy do 78 godzin. Są jeszcze oczywiście kontrakty, ale tych już nikt nie kontroluje, więc lekarz kontraktowiec może dyżurować przez kilka dni bez przerwy w różnych placówkach. Państwowa Inspekcja Pracy ujawniła, że są lekarze, którzy pracują po 120 godzin tygodniowo...
- Prawda jest brutalna: gdyby lekarze poszli do pracy na jeden etat, to system opieki zdrowotnej w Polsce by się zawalił. Stoimy pod ścianą. Wykształcenie lekarza trwa około 10 lat. Tego niedoboru lekarzy, z jakim mamy dziś do czynienia, nie odrobi się nawet w ciągu jednego pokolenia. Ten system jest niewydolny - podkreśla stanowczo Paweł Wróblewski, prezes Dolnośląskiej Izby Lekarskiej.
Co więc ma zrobić lekarz? Wrócić po godzinie 15.00 do domu czy pójść do kolejnej pracy? W Polsce na 10 tysięcy mieszkańców przypada 22 lekarzy. Najmniej w Unii Europejskiej. Gdyby każdy pracował tylko na jednym etacie, w jednym miejscu, długie i tak kolejki wydłużyłyby się jeszcze bardziej. Niestety, wychodzi na to, że w Polsce lekarz musi pracować według zasady ministra Radziwiłła - albo lekarz zmęczony, albo żaden. Co się jednak stanie, gdy ten zmęczony lekarz umrze? W dodatku w miejscu pracy? - Najbardziej boję się, że kiedyś przeczytam o kimś ze znajomych. To bardzo smutne, ale wielu z nas pracuje ponad siły i nie ma czasu zająć się własnym zdrowiem, często przychodząc do pracy chorym. Dla mnie osobiście dużo do myślenia daje jeszcze fakt, że według danych statystycznych kobiety lekarki żyją przeciętnie około 10 lat krócej niż pozostałe kobiety w Polsce - przyznaje z przerażeniem Sylwia Jakubowska, nie kryjąc, że praca lekarza to nieustanny stres.
- Jest jak na wojnie - kwituje dr Maciejewski i dodaje, że „przynosi pracę do domu”. - Przeżywam swoich pacjentów. Jeżeli ktoś umrze, zawsze „przynoszę to do domu”. Rozmawiamy o tym, co się stało w pracy, może bez szczegółów, ale zawsze mówię o tym, co się wydarzyło. Również towarzyskie spotkania kończą się rozmową o szpitalu i służbie zdrowia. To chyba już takie nasze inwalidztwo, że zawsze rozmawiamy o pracy. Moje wyjście z pracy nie kończy się na zamknięciu drzwi szpitala.
Sami ze sobą
Nie istnieje specjalna „jednostka”, do której lekarz może się zwrócić o pomoc. Nie ma „lekarskiego” psychologa, który go wysłucha. Pomoc pojawia się dopiero wtedy, gdy zaczyna być już naprawdę źle. Prezes DIL uważa, że przepracowanie i wypalenie to najważniejsze problemy. Nie można jednak bagatelizować nałogów, a te występują, i to często.
- Niestety, nałogi są w branży medycznej problemem. To jest jeden ze sposobów radzenia sobie ze stresem. Alkohol czy, rzadziej, inne środki odurzające są obecne w życiu wielu lekarzy. Dostęp do środków narkotycznych jest dla każdego niemal specjalisty stosunkowo łatwy: wystarczy wziąć taki środek i rozpisać na pacjentów. Na szczęście taki proceder jest też stosunkowo łatwy do wykrycia, zaś korzystanie z innych dostępnych używek nie tak często urasta do rangi problemu zdrowotnego. Staramy się radzić sobie z takimi sytuacjami - mówi Paweł Wróblewski.
To dlatego w każdej izbie lekarskiej powołani są pełnomocnicy do spraw zdrowia lekarzy. - Gdy wiemy, że któryś lekarz pije, to jest on kierowany do pełnomocnika, ten zaś ma możliwość skierowania takiego lekarza do specjalnej komisji, która ocenia jego stan zdrowia. Jeśli komisja uzna, że powinien poddać się leczeniu, to musi je przejść i poddać się stałemu nadzorowi realizowanemu przez pełnomocnika. Jeśli uchyla się od leczenia, a problemy nadal występują, specjalna komisja wszczyna procedurę zawieszenia prawa wykonywania zawodu. To najsroższa kara dla lekarza, bo bez prawa wykonywania zawodu nie może przecież wykonywać swojej pracy - dodaje prezes DIL.
Wygląda na to, że niewydolny system, zamiast jednoczyć pacjentów i lekarzy, dzieli ich. Po jednej stronie barykady stoją przemęczeni lekarze, a po drugiej, oczywiście w kolejce, niezadowoleni pacjenci.