Zamach na pogrzebie. Ulice Lublina spływały krwią
Trafiony z rewolweru mężczyzna osunął się na bruk. Parę osób pochyliło się nad rannym, chcąc udzielić mu pomocy. Z zamieszania skorzystał sprawca i rzucił się do ucieczki w dół Zamojskiej.
To nie była wojna gangów, tylko egzekucja wykonana na rosyjskim szpiclu. W czasie rewolucji 1905 r. przez ziemie Królestwa Polskiego przetoczyła się fala strajków i wystąpień ludności. Władze Rosji w celu stłumienia niepokojów społecznych sięgnęły po środki nadzwyczajne, łącznie z wprowadzeniem przez cara Mikołaja II stanu wojennego. Odpowiedzią rewolucjonistów na represje zaborców (brutalne rewizje, aresztowania, zawieszenie wydawania gazet) były różne formy sabotażu a także zbrojne akty terroru wymierzone w funkcjonariuszy i konfidentów carskich. Ulice polskich miast spłynęły krwią. Nie inaczej było w Lublinie, gdzie tylko w listopadzie i grudniu 1905 r. strzelano do co najmniej trzech rosyjskich strażników.
Tłumy lublinian, głównie robotników, zaległy ulice miasta przybierając groźną postawę wobec policji
Express Lubelski i Wołyński, 1935 r.
Zamachowcy rekrutowali się spośród członków Organizacji Bojowej PPS. Przed rewolucją partia wysłała na Lubelszczyznę instruktorów, którzy mieli werbować ludzi do bojówek. Młodym, nabitym ideałami głowom nie trzeba było wiele, żeby chwycić za rewolwer lub pociągnąć zapalnik bomby. Nie dostrzegali, że jest to droga donikąd.
Los bezpośredniego sprawcy zamachu był przesądzony. Kara za zabójstwo funkcjonariusza rosyjskiej administracji w trakcie ceremonii pogrzebowej mogła być tylko jedna: śmierć. W artukule przybliżamy kulisy zamachu dokonanego w Lublinie.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień