Zbigniew Wodecki zamiast jachtu dostał... etat w Poznaniu
Myślisz Zbigniew Wodecki, mówisz: skrzypce, trąbka i gęste, falowane włosy. Myślisz wokalista, mówisz… „Pszczółka Maja”. Muzyk chętnie wraca do Poznania. Nam opowiada o tym, jak to miasto stało się dla niego... nagrodą.
„Zacznij od Bacha, gdy w progu się waha ktoś, kto winien wejść, a może nie...” Kiedy po raz pierwszy zagościła w Pana życiu muzyka?
Chyba już wtedy, gdy mama była w ciąży. Siostra ćwiczyła na wiolonczeli, ojciec - pierwszy trębacz krakowskiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia i Telewizji - rozgrywał się na trąbce, mama śpiewała. No, więc nie było wyjścia.
I stąd ta trąbka?
Stąd te... skrzypce. Trąbka to po ojcu, że tak powiem. Moja siostra Ela miała 16 lat, kiedy porzuciła wiolonczelę dla krakowskiej operetki, gdzie pracowała przez wiele lat. Za swoją pierwszą premierę dostała świetną recenzję od Lucjana Kydryńskiego. To był „Domek trzech dziewcząt”. Poszedłem do podstawowej szkoły muzycznej. I zaczęło się granie na skrzypcach. Niestety, trzeba było uczyć się tych najtrudniejszych utworów, które napisali najwięksi na tej ziemi: Paganini, Brahms, Czajkowski, Mozart, Bach. To byli geniusze. To są tak skomplikowane rzeczy, że to można po prostu oszaleć, zanim się człowiek nauczy tego tak, żeby zagrać perfekcyjnie na dyplomie czy wygrać festiwal.
Granego przez Pana czardasza, nie da się zapomnieć. To majstersztyk.
No, tak - czardasz, ale są rzeczy trudniejsze. O wiele. Mniej efektowne, ale o wiele trudniejsze.
Czardasza mogę zagrać po pijanemu, o czwartej nad ranem. Natomiast Bacha czy Mozarta człowiek nie zagra. Nawet na trzeźwo, jak się nie rozegra.
Średnią szkołę muzyczną skończył Pan jednak z wyróżnieniem...
Musiałem zrobić ten dyplom, musiałem to zagrać dobrze, no bo przecież ojciec, cała rodzina muzyków. Takie środowisko. Kolega ojca, Franek Zieliński, miał dwóch - starszych ode mnie - synów, którzy wtedy założyli zespół „Skaldowie”. Musiałem im dorównać, żeby nie mówili, że Wodecki jest gorszy. „Piwnica pod Baranami”, Jazz Club, „Jaszczury”… Taki był wtedy Kraków. A ja?
Szesnastoletni łepek już nagrywałem z Zygmuntem Koniecznym, Stanisławem Radwanem i Andrzejem Zaryckim muzykę do filmów. Miałem zdolności improwizacyjne. Zanim jednak do dyplomu doszło, to mnie wyrzucili z liceum muzycznego po pierwszym roku...
Zbigniew Wodecki - Mam naturę psa:
Źródło: WideoPortal
Wyrzucili?! Za co?!
Za całokształt. Bo byłem nieznośnym gościem, a już ostatnie, co mi się chciało, to ćwiczyć na instrumencie i się uczyć. Do tego robiliśmy z kolegami różne dziwne rzeczy, za które między innymi wyleciałem. I za brak postępów w nauce też. Fizyka, chemia - też nie bardzo. Gwoździem do trumny było wyrzucenie map z sali perkusyjnej. Od razu było na nas, bo w tej sali sobie graliśmy. Później, po latach wyszło na jaw, kto te mapy naprawdę wyrzucił. Światowej sławy jazzmani, którzy wyszli z Krakowa. Jeden się przyznał po latach, jak już grałem z nim w zespole u Ewy Demarczyk.
To, że wyleciałem z liceum, to był prawdziwy skandal i tragedia dla rodziny. Ale się okazało, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Poszedłem wtedy do średniej szkoły muzycznej, a maturę musiałem osobno zdawać, eksternistycznie w wieczorowej szkole. To było straszne, bo już wtedy jeździłem z Markiem Grechutą i zespołem Anawa. Z nimi też, mając 16-17 lat nagrałem pierwszą płytę. Jeździliśmy na FAMĘ, piliśmy wódkę. Paliliśmy papierosy. Sporty bez filtra.
Pamiętam, jak kiedyś do klubu Bambuko na występ Anawy przyszła Ewa Demarczyk, z którą już grali moi, troszkę starsi koledzy ze szkoły średniej. Krakowski top. Jak ktoś grał z Demarczyk, to jeździł po świecie: paryska Olimpia, Genewa, Zurych, Berlin Zachodni, Hamburg, Kolonia, Düsseldorf, Madryt, Kuba. Ewa to była wielka gwiazda, przed którą myśmy się popisywali, chwalili. Wolny Zachód patrzył wielkimi oczyma, cóż to za ludzie są. Że nagle przyjeżdża zza żelaznej kurtyny rewelacyjna artystka, wszyscy wstają, biją godzinami brawo. Gdy zaproponowała mi współpracę, nie wahałem się ani chwili. Granie z Ewą Demarczyk to było moje okno na wielki świat. To poznanie, jak pachnie benzyna wysokooktanowa, jak się uruchamia wodę w łazience, żeby głowę umyć, jak się gasi światło...
Jak to się stało, że Pan zaczął śpiewać?
To kolejny w moim życiu przypadek. Grałem z Ewą, grałem z Markiem, nagrywałem dużo muzyki, ale ciągle moim marzeniem była posada w Orkiestrze Polskiego Radia i Telewizji w Krakowie, tej w której grał mój ojciec. Zagrałem dyplom w szkole, dostałem wyróżnienie - za koncert Karłowicza A-dur. I udało mi się dostać do orkiestry. I teraz ja miałem grać pierwsze skrzypce, tam gdzie jako dziecko przychodziłem z ojcem. Miałem grać z tymi samymi muzykami - kolegami mojego ojca, którzy trzymali mnie na kolanach, gdy jako mały chłopiec przyglądałem, się jak grają na próbach. Teraz siedziałem z nimi przy pulpicie. Miałem etat. I to jako artysta muzyk orkiestry Polskiego Radia i Telewizji w Krakowie - wtedy jednej z najlepszych orkiestr w Polsce.
Pracę miałem podjąć 1 sierpnia. W lipcu pojechałem z kolegami do restauracji „Parkowa” w Świnoujściu. Graliśmy tam przeboje Beatlesów i to, co było modne w 1971 roku. Raz przyszedł Andrzej Wasylewski, taki reżyser z Krakowa. Myśmy się znali, bo w Krakowie nagrywałem muzykę do audycji, które on robił między innymi dla telewizyjnej „Dwójki”. Nazywało się to „Wieczór bez gwiazdy”, było dla młodych ludzi. Wasylewski usłyszał, jak w „Parkowej” śpiewałem „Everybody Loves Somebody”. - To ty śpiewasz - mówi. - No śpiewam - ja na to. - To może byśmy zrobili audycję - proponuje. - No to dobra - mówię. Wracam do Krakowa, a on po tygodniu dzwoni do mnie, że jest studio. I że nagrywamy. Zaśpiewałem coś Bacharacha, coś swojego, zagrałem na skrzypcach, na trąbce, na fortepianie, a to wszystko w starej bóżnicy na Kazimierzu. Puścili to w telewizji. I nagle ktoś z Warszawy usłyszał gościa z plerezą i w ciemnych okularach, że gra na trąbce i nieźle śpiewa. Zadzwonili do mnie, żebym nagrał piosenkę do radia. I tak się zaczęło.
„Poszukaj muszli na brzegu morza, w brunatnych algach, zielonej wodzie, nadejdzie chwila, gdy dojrzysz ją wreszcie, choć taka chwila nie zdarza się co dzień, więc weź tę muszlę i niech ją osuszy wiatr, który dziewcząt włosy rozwiewa, gdy w cieple lata ze snu się obudzi, nieśmiało zaśpiewa”...
Nagrałem moją pierwszą piosenkę „Muszlę - znajdziesz mnie znowu”. Słowa do niej napisał Wojciech Mann, a muzykę Piotr Figiel. Przyjechałem, wszedłem do studia, zagrałem. Nie było to w moim klimacie, byłem, delikatnie mówiąc, rozczarowany - co to ja tu śpiewam - ambicje muzyka, a tu pioseneczka taka. I zrobił się przebój. Stałem się rozpoznawalny. Zacząłem śpiewać, jednocześnie grając i z Ewą Demarczyk, i z Markiem Grechutą w Anawie, i w krakowskiej symfonicznej. Po drodze parę festiwali wygrałem i to tak trwało, trwało... Siedem lat. I doszło do tego, że już miałem tyle propozycji, że musiałem zrezygnować z etatu w orkiestrze.
Czy Polacy są jeszcze muzykalni?
Źródło: Dzień Dobry TVN
Rodzina nie miała żalu, że zamienił Pan skrzypce na śpiewanie?
Ojciec się cieszył, chociaż miał pretensje, bo ja miałem być świetnym skrzypkiem. Wygrałem nawet jakieś przesłuchania do Leningradu w Łańcucie. Ale jak miałem do wyboru jechać do Leningradu i ćwiczyć po sześć godzin dziennie zamknięty gdzieś w pokoju, czy jechać do Zurychu, Genewy, jeść kawior, pić szampana, jeździć bentleyami, to nie było co się zastanawiać. No, więc jeździłem, jeździłem, jeździłem. Aż przyszedł taki moment, że przyjechałem do Poznania i zaśpiewałem „Mona Lisę” z młodym chłopakiem, który świetnie dyrygował orkiestrą smyczkową. A to nie jest łatwy numer Nat King Cole’a. Tym chłopakiem był Zbigniew Górny.
Najpierw żeśmy się polubili, potem mi zaproponował, że wystawi mnie do festiwalu w Sopocie. Tu z Poznania. Zaśpiewałem „Izoldę” i „Zacznij od Bacha”. Wygrałem jeden dzień. Dostałem dużo punktów. Groziło, że wygram jacht. Wiem, że były takie awantury, a ponieważ pierwszy jacht wygrał Czesław Niemen, drugi Maryla Rodowicz nie wypadało, żeby międzynarodowy konkurs Interwizji znowu Polak wygrał, a miałem największą liczbę punktów. W związku z tym, jacht trafił do belgijskiego Dream Express, a mnie, krótko mówiąc, sczyścili. Dostałem Nagrodę Dziennikarzy, szum się zrobił na tyle, że ówczesny prezes Radiokomitetu Maciej Szczepański dał mi stypendium i przyjęto mnie do Radiokomitetu jako solistę przy orkiestrze rozrywkowej w Poznaniu.
Etat w Poznaniu - nagroda czy kara?
Nagroda.
Jeździłem dobrych parę lat do pracy w Poznaniu. To były bardzo dobre czasy.
Wtedy w Poznaniu była „Muzyka małego ekranu” w uniwersyteckiej auli. Zenek Laskowik, Bogdan Smoleń, Janusz Rewiński. Największe gwiazdy wtedy tu śpiewały. I ja - gdyż byłem na etacie przy orkiestrze poznańskiej. Ze Zbyszkiem Górnym jeździliśmy, robiliśmy koncerty telewizyjne. Nagrywaliśmy gale piosenek biesiadnych. Różne były okresy, raz żarło, potem spadało. Najpierw była „Izolda”, potem nagrałem niechcący „Chałupy”, to znowu mnie podbiło, była „Pszczółka Maja”. Później już, bo ile można śpiewać była „Droga do gwiazd”, potem „Twoja droga do gwiazd”, później „Taniec z gwiazdami” - parę lat pokazywałem te tabliczki w jury. Żartuję, że czekam teraz na ostatni odcinek... „Upadek gwiazdy”.
„Lubię wracać tam, gdzie byłem już. Pod ten balkon pełen pnących róż. Na uliczki te znajome tak”... A jak to jest z Poznaniem? Lubi Pan tu wracać?
Lubię. Zamiast jachtu można dostać Poznań i trzeba pracować. A miałem 412 kilometrów do pracy i musiałem jeździć - zima, nie zima, fiatem 125 p - Wieluń, Kępno, Jarocin, Ostrów Wielkopolski. Jeździłem bardzo często i tu w hotelu, który już został rozebrany, myśmy się zjeżdżali i tu działy się piękne rzeczy. Nagrania, koncerty i programy dla telewizji. Wszystko jest nagrane na taśmach.
Były też występy na żywo. Publiczność była wymagająca?
W ciągu tych 40 lat nauczyłem się rozmawiać z ludźmi. Przekonałem się, że musi pęknąć bariera między sceną a widownią. Przestałem się popisywać, te czasy już się skończyły i nasze spotkania przebiegają w atmosferze wzajemnego zrozumienia.
A poznańska widownia cały czas taka sama?
Tak. Poznań jest naprawdę świetny. Bądźcie tymi Wielkopolanami, bo to widać po was, naprawdę.
Co takiego mamy w sobie?
Ubiór, cerę, dbałość... To jest coś takiego, co widziałem, gdy mając 16 lat, wyjeżdżałem do Wiednia, Zurychu czy do Genewy i widziałem to po raz pierwszy u tamtejszych ludzi. Ona nie musiała mieć platynowej broszki czy pereł na sobie. Patrzyło się na taką kobietę czy elegancko ubranego mężczyznę i widziało się, że oni to mają w szufladzie. To wy to macie w Poznaniu. Jesteście takim wielkopolskim społeczeństwem: gospodarność, ordnung, dostojność. Ale jeśli chodzi o publiczność - nie mogę narzekać, bo wszędzie się świetnie rozumiemy, czy to jest hala sportowa, filharmonia, teatr czy plener.
„Mamo, przyszedł ten pan, co śpiewa Pszczółkę Maję” - tak przywitał Pana kiedyś syn. Który podobnie jak wszystkie dzieci w tamtych czasach Maję znał i kochał. A czy Zbigniew Wodecki kocha tę Pszczółkę?
To jest ironia losu. Są dwa numery, których koniecznie nie chciałem nagrać. Kiedy to było? W 1980 roku. Chodziła za mną pani z postsynchronów, której codziennie powinienem posyłać kwiaty. Zupełnie nie chciałem tego nagrać, bo było mnie za dużo w telewizji, choćby z tych względów poznańskich. W auli była raz w miesiącu „Muzyka małego ekranu” i ja tu grałem i śpiewałem swoje kompozycje: „Z Tobą chcę oglądać świat”, „Izoldę” , „Zacznij od Bacha”, „Lubię wracać tam, gdzie byłem”, „Chałupy”… Żartowałem, że strach otworzyć lodówkę, bo wyskoczy Wodecki. Ale mnie namówili. Zgodziłem się między koncertami. Musiałem śpiewać falsetem, bo to nie moja tonacja, w oryginale tę piosenkę śpiewał Karel Gott. Najpierw miały być cztery odcinki, potem osiem, a wyszło 116. I tak ta pszczoła niesie mnie na tych małych skrzydełkach już 36 lat. Były czasy, że tupałem nogami, bo wszyscy tylko pszczółka i pszczółka, a ja tyle innych numerów jeszcze napisałem.
A druga piosenka, której Pan nie chciał nagrać?
„Chałupy welcome to”. Mówiłem Poznakowskiemu - Rysiu, to nie jest w moim emploi. On na to - przecież o to chodzi. Jak ty to zaśpiewasz to będzie to. Przecież to pastisz dancingowej piosenki. Świetnie zrobione. Dancing, ta knajpa, tak się wtedy bawiło, zresztą do dziś w Ciechocinku tak bywa. Do tego obrazek obyczajowy z gołymi babami i chłopami - nie dość, że goli to jeszcze bez majtek. To była wtedy sensacja, że w Polsce, w tej komunie, w reżimowej telewizji takie rzeczy? Co to za kraj jest? Jakiś kosmos. Tu biją pałami, tu leją wodą, a tu golizna. Miałem szczęście, że mnie przekonał. Nagrałem to, a świetny teledysk kolega zrobił w telewizji. Potem wyjechałem do Ameryki u boku wielkiej gwiazdy pani Ireny Santor. Jak wróciłem, okazało się, że mnie znają. Nie wiedziałem, że te „Chałupy” tak mnie rozsławiły. Tak to czasem bywa. Szczęście, przypadek.
Anegdota mówi, że Pan nagrywał sobie oklaski i puszczał dla poprawienia humoru. To prawda?
Nie. Czasem tylko tak żartuję, że jak mi się nie chce wstać, to jedyne co mnie może poderwać z łóżka to „przed państwem Zbigniew Wodecki”. Wtedy wstaję i wyłączam telewizor.