Zbigniew Wodecki zawsze się bał, że kiedy zwolni, umrze z nudów
Choć nie był już najmłodszy, ciągle koncertował. Najczęściej spędzał czas za kierownicą auta. Zawsze odbierał, kiedy się do niego dzwoniło. I potrafił od razu rzucić jakiś dowcipny komentarz.
Pierwszy potwierdził tę informację wczoraj, tuż po piętnastej, Andrzej Piaseczny. „Żegnaj Zbyszku. Byłeś genialnym muzykiem i cudownym człowiekiem. Do zobaczenia po drugiej stronie...”. Kilka minut później wszystkie portale internetowe oznajmiły lakonicznie: „Zbigniew Wodecki nie żyje”.
Stało się to, czego tak bardzo obawiali się od kilkunastu dni najbliżsi krakowskiego piosenkarza i jego fani. Trudno uwierzyć, że już nigdy dla nas nie zaśpiewa i nie zagra na skrzypcach czy na trąbce. Bo przecież zawsze był tak pełen energii i życia, ciągle w drodze, częściej na estradzie niż w domu.
Miał dopiero 67 lat.
Zostanie w Krakowie
Większość z nas dowiedziała się, że Zbigniew Wodecki ma problemy z sercem w piątek, 5 maja.
Pojawiła się wówczas informacja, że krakowski piosenkarz trafił na zapowiedzianą wcześniej operację wszczepienia by-passów, umożliwiających prawidłowe ukrwienie serca.
Poszła ona zgodnie z planem i jeszcze w niedzielę muzyk czuł się dobrze, rozmawiał z bliskimi.
Niestety w poniedziałek jego stan nagle się pogorszył - wokalista przeszedł udar mózgu.
Okazało się, że na tym nie koniec.
Mimo, że piosenkarz został wprowadzony przez lekarzy w śpiączkę farmakologiczną, zachorował na zapalenie płuc. Organizm muzyka był po operacji i udarze bardzo słaby i podatny na wszelkie infekcje.
W kolejnych dniach nieoficjalnie pojawiały się informacje, że Zbigniew Wodecki jest w coraz gorszym stanie. I wczoraj stało się.
„Mimo niezwykłej woli życia i staraniom lekarzy udar dokonał nieodwracalnych obrażeń. Odszedł od nas w dniu 22 maja w jednym z warszawskich szpitali. Żona i dzieci byli przy nim. Zostanie pochowany w ukochanym Krakowie” - podała strona Wodecki.pl.
Po całym świecie
Właściwie był skazany na to, aby zostać muzykiem. Tata - trębacz, mama - śpiewaczka, siostra - wiolonczelistka. Dlatego zaczynał od grania na skrzypcach klasycznego repertuaru. Nic więc dziwnego, że w końcu trafił do średniej szkoły muzycznej w Krakowie.
- To mnie zobowiązywało do bycia najlepszym skrzypkiem w szkole. Kiedy mój starszy kolega, Stefan Staranowski, wyjechał do Francji, gdzie został z czasem koncertmistrzem w orkiestrze w Lille, przejąłem jego obowiązki. I uczyniłem to z wyróżnieniem! Popisywałem się przed największymi mistrzami w tamtym czasie - opowiadał w „Gazecie Krakowskiej”.
Kiedy w nowej Polsce wiele gwiazd z jego pokolenia przepadło, on dawał sobie świetnie radę
Młodego Zbyszka ciągnęło nie tylko do klasyki. Ponieważ w połowie lat 60. dotarł do Krakowa rock’n’roll - i on dał się porwać jego energii. Dołączył więc do zespołu Czarne Perły, który grał w lokalnych klubach do tańca. Nie przeszkodziło mu to podjąć pracę w Krakowskiej Orkiestrze Kameralnej i Orkiestrze Symfonicznej PRiTV.
W końcu trafił do Piwnicy pod Baranami, gdzie zaczął akompaniował Ewie Demarczyk i Markowi Grechucie.
- Wkroczyłem wtedy do królestwa krakowskiej cyganerii artystycznej. Jeździłem z Ewą Demarczyk po całym świecie: byłem w Zurychu, Genewie, Wiedniu, Hamburgu, Berlinie, a nawet w Hawanie! Przywoziłem stamtąd diety, zamieniałem je na bony, szedłem do Peweksu - a tam można było kupić wszystko: szynkę „Krakus”, papierosy „Marlboro”, włoskie płaszcze ortalionowe i koszule non-iron - wspominał niedawno.
Małymi kroczkami
Prawdziwą sławę przyniosła mu jednak dopiero piosenka. Kiedy na początku lat 70. miał przerwę w koncertach z Piwnicą pod Baranami, zmontował z kolegami prowizoryczny zespół i pojechał nad morze, aby zarabiać na graniu na lokalnych dansingach.
- Trafiliśmy do restauracji Parkowa w Świnoujściu. Ponieważ nikt się nie wyrywał do mikrofonu, musiałem zacząć śpiewać. To były ówczesne szlagiery: „Everybody Love Somebody” i „Delilah”. Ponieważ graliśmy do rana, dawni kumple z FAMY wpadali do nas napić się wódki, bo wszystko było już pozamykane, tylko nie Parkowa - wspominał.
Zobaczył go tam znajomy redaktor z TVP - i zaprosił na nagranie programu.
Ponieważ od dziecka miał smykałkę do śpiewania, zaczął sam sobie pisać piosenki. Tak trafił na festiwal do Opola w 1972 roku - no i zaczęło się: „Ballada o Jasiu i Małgosi”, „Zacznij od Bacha”, „Z tobą chcę oglądać świat”, „Izolda” stały się wielkimi przebojami znanymi i nuconymi w całym kraju.
- Mnie ojciec uczył, żeby się nie wychylać. Żeby ćwiczyć i pracować. Przy tym lał mnie i pilnował. Może gdyby tego nie robił, to by mnie dzisiaj tutaj nie było? Wszystko zdobywałem małymi kroczkami, nigdzie się nigdy nie pchałem. Mało tego - nie miałem menedżera, nie mam plakatów, nie mam zdjęć. Ja pop prostu lubię śpiewać - podkreślał.
Wodzirej golasów
Mimo, że śpiewał liryczne piosenki, dał się poznać jako człowiek pełen humoru. Dał temu pełniejszy wyraz w latach 80. Najpierw telewidzowie ze zdziwieniem rozpoznali jego głos w telewizyjnej dobranocce - „Pszczółka Maja”. Wykonany na jej potrzeby utwór stał się z czasem jednym z jego największych przebojów.
- Początkowo irytowało mnie, jak ludzie wołali na koncertach: „Zaśpiewaj pszczołę”. Ale kiedyś byłem na plaży w Australii. Szedł tam jakiś facet z dzieckiem. Kiedy mnie zobaczył, stanął i pokazał na mnie: „Patrz to jest pan, co śpiewa Pszczółkę Maję”. Patrzę, a jemu łzy z oczu lecą. Pomyślałem, że pewnie mu przypominam Polskę, wszystko, co w niej zostawił. I wtedy przestałem się gniewać na „pszczołę” - wyjaśniał po latach.
Był skazany, aby zostać muzykiem. Tata - trębacz, mama - wiolonczelistka
Wielkim sukcesem okazała się również zabawna piosenka „Chałupy Welcome To” opowiadająca o golasach opalających się na słynnej w czasach Peerelu plaży nudystów. W popularyzacji nagrania pomógł teledysk, na którym chyba po raz pierwszy w historii polskiej muzyki rozrywkowej pokazano roznegliżowane osoby.
Co ciekawe - ten wideoklip powstał przez przypadek.
- Nagrałem swoje partie w studiu i poleciałem do Stanów robić karierę na Zachodzie - czyli grać w polonijnych salkach parafialnych. Tymczasem Andrzej Witkowski dokleił do moich scen zdjęcia z plaży nudystów. Cała Polska to oglądała, uznając mnie za wodzireja polskich golasów, a ja o niczym nie wiedziałem. Kiedy wróciłem do kraju, odebrałem samochód na Okęciu i pojechałem do myjni. Chcę płacić, a facet mówi: „Usługa jest gratis. Chałupy Welcome To” - śmiał się.
Druga młodość
Kiedy w nowej Polsce wiele gwiazd z jego pokolenia przepadło, on dawał sobie radę bez problemu. Był jednym z jurorów w polskiej edycji telewizyjnego programu „Taniec z gwiazdami” i prowadził „Drogę do Gwiazd”. Mimo, że czasy się zmieniały, nadal pozostał wierny swemu wizerunkowi uśmiechniętego dżentelmena z... charakterystyczną fryzurą.
- Cóż, mam włosy, jakie mam. Zawsze mówię, że piętę achillesową mam na głowie. Myśli pan, że te włosy mnie nie męczą? Ale nie mogę ich obciąć. Mam płaską i za małą głowę. Jak się ogolę, to wyglądam strasznie. Kiedyś Krystyna Sienkiewicz podpuściła mnie i zrobiłem sobie pasemka. Ale było jeszcze gorzej - i musiałem się chować w kapturze, aż się nie zmyły - dowcipkował.
W ostatnich latach odkryła go młoda publiczność - za sprawą ponownego nagrania debiutanckiej płyty z 1972 roku z zespołem Mitch & Mitch. Porwał nawet widzów alternatywnego OFF Festivalu w Katowicach. Dlatego niemal ciągle był drodze na kolejne koncerty.
„Boję się, że jak zwolnię - to umrę z nudów” - żartował. Pracował też nad nową płytą. Czy usłyszymy piosenki, które na nią nagrywał?