Żużlowe Szkiełko: Oskar i Witold
Legia Warszawa budżetem mogła by utrzymać pięć, nie klubów, ale żużlowych lig. Hancock jednak nie jest taki święty, jaki mógłby się wszystkim wydawać.
Pomyłka ludzka rzecz. Właśnie o pomyłce od wczesnego poniedziałkowego poranka mówi cały świat. Oskarowa wpadka z najważniejszym z ważnych wyróżnień w świecie filmu niezmiennie jest tematem wszystkich serwisów. Taki numer, bo przecież nie żart podczas takiego wydarzenia, to historia bez precedensu. Ta niewyobrażalna pomyłka – ludzie za oceanem muszą być nieźle zakręceni – przypomniała mi nie tak odległą przecież Galę Żużlową podsumowującą sezon 2015. Tam nie było pomylonej kartki, pomylił się odczytujący. O ile jednak w Los Angeles inspicjent niemal natychmiast naprawił błąd organizatorów, o tyle półtora roku temu w Warszawie nikt pomyłki nie weryfikował. Skandalu nie było, sprawa nie ujrzała światła dziennego, choć trenerem został nie ten, który powinien. Tajemnicę znali prawie wszyscy, poza telewizyjnymi widzami. Udało się. Polak potrafi. Amerykanie uczcie się.
Żyję nadzieją, że wyróżnienia „Tygodnika Żużlowego” trafiły we właściwe ręce. Sensacji nie było. Kto miał wygrać, ten wygrał. Taki był głos żużlowego ludu. Żadnych kapituł, wymądrzających się specjalistów i znawców. Tak czuje kibic, więc tak głosuje. Owszem bywają „akcje”, ale te dziś można wykluczyć. Inaczej jest z naciskami. Wiem i niekoniecznie sytuacja dotyczy żużla, że demokratycznemu wyborowi czasem trzeba „pomóc”. Najchętniej „pomagają” sponsorzy, którzy przecież płacą, więc wymagają.
Ich podopieczny wśród nominowanych, może nawet na podium, a może powinien wygrać. Traktujmy to jako zabawę, bo jeśli Oskara może dostać nie ten, który powinien, to wszystko jest możliwe.
Do inauguracji sezonu, tego w najlepszej żużlowej lidze świata, niewiele ponad czterdzieści dni. Gdy inauguracja wypada w Wielkanoc łatwiej liczyć. Od jutra sprawa prosta. W poście ciągle będą nam towarzyszyć tematy sensacyjne, bo mocno podgrzewane medialnie. Ostatni tydzień należy do pierwszoligowca z Łodzi. Witold Skrzydlewski grozi wycofaniem się z żużla. Powód prozaiczny, ale jakże nośny. Pieniądze, a właściwie ich brak. Nie płyną do kasy Orła tak wartkim strumieniem, jak życzyłby sobie właściciel klubu. Łódź miasto duże, więc i kasa powinna być duża. Tymczasem pierwszoligowiec z ambicjami dostał „ochłapy” nieporównywalne z dotacjami – oficjalnie środkami na promocję – które trafiają do klubów z Leszna, Gorzowa i czy nawet Zielonej Góry. Prezes w kapeluszu i na motocyklu to postać barwna i nietuzinkowa. Z żużla w Łodzi rezygnował w ostatnich latach już naście razy, powody były różne. Zły trener, słabi zawodnicy, nieżyciowe przepisy, a także zbyt niska frekwencja. Tym razem groźba jest podobno poważna. Nic to, że miasto buduje stadion żużlowy wykładając miliony złotych na infrastrukturę. To nie ważne, ważna jest gotówka tu i teraz. Tako rzecze pan Witold i tak ma być. W Łodzi może być jeszcze ciekawiej, gdy okaże się, że obecny właściciel przelicytował. Miasto może odkręcić mocniej kurek z żużlową dotacją, ale warunkując to odejściem pana Witka. Nowy stadion i gwarantowany budżet z miejskiej kasy. Chętnych, by zastąpić Skrzydlewskiego raczej nie zabraknie.