Żużlowe szkiełko: "Smak żużla"
Krajowe piłkarstwo wróciło na boiska. Idąc z duchem czasu, technologii i ocieplającego się klimatu dzisiejszy piłkarz nad Wisłą kończy rok tuż przed Wigilią, a kolejny zaczyna w pierwszej połowie lutego.
Taki mamy klimat, więc piłkarska ekstraklasa korzysta.
Na tle całego polskiego sportu i lig wszelakich to kraina mlekiem i miodem płynąca. Piękne stadiony, wielkie – jak na nasze warunki – pieniądze z praw telewizyjnych oraz reprezentacyjny sukces. Kluby chcą jednak więcej, chcą przede wszystkim wypełnić trybuny. To cel ligi i początek wygląda obiecująco. Spragniony ligi kibic licznie zasiadł na stadionach, a w jednym przypadku nawet mieliśmy do czynienia z wyprzedaniem biletów. Taka historia. Krok po kroku z myślą o przyszłości piłka nożna ucieka wszystkim niczym Ewa Swoboda światu na sześćdziesiąt metrów.
Na żużlu nigdy tak nie będzie, choć tu i ówdzie żyją ludzie twierdzący, że jest inaczej.
Teorię tę opierają na wypełnionych po brzegi stadionach w Gorzowie, Lesznie i Zielonej Górze, na nieustających sukcesach reprezentacji i worku medali mistrzostw świata we wszystkich kategoriach wiekowych. To wszystko prawda, choć te dziesiątki tysięcy na kilku stadionach to ciągle niewiele, a międzynarodowa konkurencja to tylko kilka krajów, które na palcach jednej ręki policzyć można. Ligi wcześniej nie będzie, bo przecież nikt jeszcze nie wymyślił podgrzewanego toru. A nawet jeśli to i tak kibic żużlowy - zmarzluch i na stadion bez dachu nie przyjdzie. W marcu nie jedziemy, czekamy do kwietnia. Terminów – ekstralidze – wystarczy. Na więcej meczów nas nie stać. Budżety klubowe są jakie są i osiem zespołów każdy z każdym to układ optymalny. Kończymy we wrześniu, bo już na początku kolejnego miesiąca kilkunastu żużlowców jedzie na australijską wycieczkę, więc liga byłaby niepełna i bez sensu. Zresztą i tak w październiku zaczyna się jesienna słota, a jak wiadomo… podgrzewanych torów jeszcze nikt nie wymyślił, a kibic żużlowy marznąć nie lubi.
Taka dyscyplina i niech taką zostanie
Gdzieś na uboczu, gdzieś na peryferiach prawdziwego sportowego biznesu. Opowieści i przymiarki do Ligi Mistrzów czy Ligi Światowej, które to imprezy wygenerują ogólnoświatowe zainteresowanie i wielkie pieniądze zostawmy w sferze marzeń. Takie imprezy – zamykające się do grupy wciąż tych samych nazwisk – to świetny interes dla domorosłych promotorów.
Tu i teraz żużel powinien być sobą. Owszem zmiany są potrzebne, ale muszą wynikać z jego specyfiki.
Fajnie, że czasem trafi na salony, fajniej gdy żyje w większych aglomeracjach, a jeszcze fajniej gdy ktoś o żużlu myśli perspektywicznie. Sensowny, a przede wszystkim długofalowy sposób szkolenia z celem w postaci ligi juniorów z prawdziwego zdarzenia. Przecież kochamy swoich, za niewielkie pieniądze lubimy zerknąć na młodzieżowe ściganie. Bez dziesiątek ochroniarzy, stref buforowych, przy słoneczniku i lipcowym słoneczku nawet w samo południe żużel smakuje zawsze. I to się opłaca.