Życie? Nie mam złudzeń. Z poczuciem ulgi myślę, że to się kiedyś skończy
- Nigdy w życiu nie chciałbym być jeszcze raz aktorem - zapewnia Ryszardę Wojciechowską Jan Nowicki. - Aktorstwo mnie już kompletnie nie interesuje.
Mam wrażenie, że Pan się już mocno wycisza.
Moja pani, przecież ja skończyłem 77 lat. Jak się ma tyle lat, to nie wolno się dużo spodziewać po sobie. Bo to nie wypada.
Mam wrażenie, że Pan się już mocno wycisza.
Moja pani, przecież ja skończyłem 77 lat. Jak się ma tyle lat, to nie wolno się dużo spodziewać po sobie. Bo to nie wypada.
Niewiele młodsi od Pana są prezydentami USA.
Idioci starzeją się wolniej. Poza tym nie mam takiego strasznego żaru i chęci, żeby życie czerpać pełnymi garściami. Ja nie jestem takim facetem. Może tylko sprawiałem takie wrażenie. Grywałem takie role. Od lat zajmuję się pisaniem książek, kolęd i wierszy do muzyki Koniecznego, Preisnera. Mnie aktorstwo nie interesuje. Nie tylko to w moim wydaniu, ale też w wydaniu innych. Przestało mnie pociągać. Zagrałem ponad dwieście ról. I może to wystarczy. Zresztą uważam, że epatowanie w pewnym wieku jakąś świetną formą fizyczną jest zabiegiem dość pretensjonalnym.
Ale Pan jest w dobrej formie.
Nie mam dużych wymagań, jeśli chodzi o swoje ciałko. Nie mam też żadnych złudzeń, że są sprawy, które się kończą. Nie upatruję w tym dramatu. Wprost przeciwnie: z poczuciem ulgi myślę, że to się kiedyś skończy.
Zagrał Pan w filmie „Jeszcze nie wieczór”, który za chwilę będzie prezentowany w Gdyńskim Centrum Filmowym. A grają w nim m.in. aktorzy z Domu Starego Aktora w Skolimowie.
Aktorem nigdy się nie przestaje być, no i starość jest bardzo fotogeniczna. Mamy tylko jeden problem. W naszym kraju nie pisze się ról dla wybitnych starych aktorów. Poza tym nie każdy wykazuje stosowną dozę cierpliwości, żeby na taką rolę czekać. Tak jak Janusz Gajos, który jest aktorem wspaniałym...
Albo Danuta Szaflarska...
Danusia to jest w ogóle jakieś piękne wynaturzenie. Ja bym się ożywił jako aktor, gdybym miał do nakręcenia takie „Okruchy dnia”. Ale grać po to, żeby tylko istnieć, mieć jakąś lichą popularność telewizyjną, jakieś scenki w serialu? Nie, to żałosne.
Dlaczego?
Aktorstwo jest w impasie, zarówno za sprawą samych aktorów, jak i widowni. Widownia w większości przypadków nie wie dzisiaj, co to aktor, bo aktorstwo kojarzy przede wszystkim z celebryctwem. A to z naszym zawodem nie ma nic wspólnego. Aktorzy święcili triumfy, kiedy był teatr repertuarowy, kiedy w Gdańsku dyrektorem był Huebner, w Łodzi Dejmek, a w Warszawie Axer. Miałem szczęście, że razem z Wojtkiem Pszoniakiem, Jankiem Fryczem, Anią Polony i Anią Seniuk trafiliśmy na kilkanaście lat do Teatru Starego w Krakowie. Byliśmy wtedy w czołówce teatrów świata. Mnie to wystarczy. Po co więcej? Są aktorzy, którzy uwielbiają umierać na scenie. Ja do nich nie należę.
Ten zawód przynosił Panu satysfakcję?
Był moment, kiedy swoje złe role myliłem z dobrymi. Całkiem niedawno zadano mi pytanie, czy wybrałbym ten zawód jeszcze raz. Otóż wykluczone, mowy nie ma. Nigdy w życiu nie chciałbym być jeszcze raz aktorem.
Miałby Pan pomysł na życie?
Zająłbym się tylko pisaniem. Tym, co stawiam najwyżej, jeśli chodzi o sztuki.
Role po aktorze jak książki po pisarzu też zostają.
Tak, ale one też się starzeją. Przecież jak się patrzy na przedwojennych aktorów, to ich role nas śmieszą. Zresztą na każdy sukces można spojrzeć inaczej. Kiedy przeszedłem na emeryturę, to zacząłem otrzymywać tyle propozycji, głównie teatralnych, że nie mogłem się od nich opędzić. Jak odmawiałem, to reżyser próbował mnie przekonywać, że to się na pewno zakończy sukcesem. A ja mu odpowiadałem szczerze, zgodnie z tym co myślałem, że ostatnia rzecz, która mnie interesuje, to sukces. Bo ja wiem, ile on kosztuje, ile wymaga pracy, żeby mu pozostać wiernym, żeby się rozwijać, a nie powielać siebie. Sukces to coś bardzo uwierającego.
Ale dzisiaj aktorzy, nawet starzy, chcą grać.
Ja to rozumiem, że jak aktor gra jedną rolę przez dziesięć lat to po to, żeby zarabiać pieniądze. A z drugiej strony, co z tego, że on jest rozpoznawany jako ten serialowy dziadek czy babcia, skoro to, w czym gra, jest jakimś gó..m, w którym przez połowę odcinka rozmawia się przez telefon. Świat równo idiocieje. Jest coraz głupszy. Ludzie stali się bogatsi, a bogactwo to także głupota i okrucieństwo. Bo żeby być bogatym trzeba być okrutnym. Wrażliwość i rozum w tym przeszkadzają. Ja brałem udział w serialach nie tyle dla pieniędzy, bo mi ich nigdy nie brakowało, tylko dla przyjaciół. Nigdy nie miałem wielkich wymagań. Pochodzę z biedy i wystarczy mi naprawdę niewiele. Ale zjawiałem się na planie serialu po to, żeby się spotkać z przyjaciółmi z Anią Seniuk czy Magdą Zawadzką. Zresztą szkoda, że mówimy o aktorstwie, bo to mnie kompletnie nie interesuje.
Czy jest w starości coś optymistycznego?
Najpierw powiedzmy sobie, co to jest życie. Bo w tym jest także nasza starość. Cierpienie, ból, choroby, ograniczenia, które następują w wyniku upływu lat są jeszcze jedną atrakcją naszego żywota. Może nie na takim poziomie, że cierpienie uszlachetnia, bo to nieprawda, jak napisał kiedyś na karteczce ksiądz Tischner. Ale my wszyscy jak tu siedzimy, wszystko jedno ile mamy lat, bierzemy udział w korowodzie życia i śmierci. Zajmowanie się dramatem starości jest więc kompletnie nie na miejscu. Bo wystarczy pójść do szpitala i zobaczyć, jaki dramat przeżywają 14-15-letnie dzieci. Nie można walczyć ze starością, skoro ona jest nieunikniona.
Pan to zawsze wiedział?
Zawsze. Bo ja pochodzę ze wsi, gdzie był ogromny szacunek dla ludzi starych. I gdzie starzy ludzie byli mocni. Nikt nie bał się umierać. Mężczyzna, który boi się umierać, jest już trupem za życia. Co to za facet? Jak widzę tych opalonych w solarium staruszków, którzy biegają po zdrowie, to mi się rzygać chce. Starość ma siedzieć, pić piwo, palić papierosa za papierosem i mówić, że życie jest do dupy. Bo w istocie jest do dupy. Przemijanie nie jest przyjemne, ale trzeba sobie umieć z nim radzić. Tylko głupcy boją się starości i tylko kretyni „podciągają” sobie twarze.
Pan nie jest człowiekiem zgorzkniałym?
Wręcz przeciwnie. Teraz już może mniej, ale kiedyś byłem sakramencko dowcipnym człowiekiem. Napisałem „Białe walce” o starych ludziach, którzy jadą do Ciechocinka i tam przeżywają szaleństwo życia i miłości. I nie wracają do tych swoich domów z Kossakami, srebrnymi łyżeczkami, a nade wszystko nie wracają do swoich dzieci, które są często bandą prymitywów. Taka nadmierna miłość do dziecka, oddawanie im dorobku całego życia jest kompletną głupotą. Stary ma wszystko przegrać w Monte Carlo, a młody niech pracuje na to, żeby się utrzymać.
Co Panu przynosi radość?
Dzisiejsza zupa, papierosy, które uwielbiam, alkohol, książki nade wszystko, zwierzęta. Każdy dzień, każde przebudzenie to kolejna radość.
Życie, kobiety i śpiew? Czy jak mawia Krzysztof Kowalewski: życie, kobiety i... śpię.
Słyszałem o tym, ale proszę mnie o kobiety nie pytać, bo w moim wieku reprezentuje się już zarówno jedną płeć, jak i drugą. Przepraszam, ale teraz muszę już iść...