Pradziadek słynął z czarnego humoru i nikt mu nie uwierzył, jak przepowiedział swoją własną śmierć.
Okres powojenny charakteryzował się odbudową kraju w wymiarze gospodarczym, politycznym, jak i też głównie społecznym. Podczas konferencji Poczdamskiej ustalano przebieg zachodniej granicy Polski, w wyniku czego została wybrana linia Odry i Nysy Łużyckiej. Z kolei po stronie wschodniej, podczas konferencji jałtańskiej koncepcją wyznaczanej granicy była tzw. linia Curzona, zgodnie z którą Polska traciła ziemie na wschód od rzeki Bug. W wyniku zmian granic w latach 1944-1947 rozpoczęły się wymuszane migracje ludności. Nie bez przyczyny skupiłam się tylko na granicy zachodniej i wschodniej, gdyż bohaterzy opisywanej historii, mianowicie moi pradziadkowie ulegli repatriacji właśnie z terenów wschodnich, a dokładnie z samborszczyzny, ze wsi Nadyba, leżącej niedaleko Lwowa, na tereny zachodnio-południowe, rejon lwówecki, do wsi Ubocze. Sam termin repatriacji oznaczał dla nich porzucenie swojego dorobku życia zza Bugu na rzecz zajęcia tych na „Ziemiach Odzyskanych”.
Moi przodkowie wraz z całą ludnością nadybską zostali przetransportowani na tereny lwóweckimi pociągami. Poniższy dokument przedstawia informację pełnomocnika zarządzającego przesiedleniem z terenów samborszczyzny w sprawie rejestracji i zamówień pociągów.
Ubocze (niem. Schosdorf) od roku 1945 wchodziło w ramy tzw. Ziem Odzyskanych. Jest to malownicza wieś leżąca u stóp Gór Izerskich. Ze względu na strategiczne położenie miejscowości (blisko czeskiej i niemieckiej granicy) ziemie te przewidziane były przede wszystkim na osadnictwo wojskowe. Pod koniec 1945 roku i w pierwszej połowie 1946 roku żołnierze (najczęściej z 10 Dywizji Piechoty) jako pierwsi osiedlili się w Uboczu.
W międzyczasie, gdy Polacy czekali na rodziny, ludność niemiecka, która zamieszkiwała do tej pory Ubocze, oczekiwała na przesiedlenie. Po wojnie, Ubocze charakteryzowało się nie tylko wyjątkowością rozwoju regionu, ale także losami i historią każdego przybysza. Jednymi z nich byli moi pradziadkowie, Katarzyna i Józef Baszak. Jak większość ludzi z Ubocza przyjechali z Nadyby. Powiatowy Urząd Repatriacyjny w ramach rekompensaty przyznał im na własność dom wraz z gospodarstwem. Moi przodkowie początkowo dostali dom z niewielką rolą, lecz po skutecznych prośbach przyznano im o wiele większą posesję. Patrząc na to, że mieli aż dwanaścioro dzieci było to wielkie udogodnienie. Podczas transportu z obecnych ziem ukraińskich, mój pradziadek wraz z podręcznym bagażem przywiózł jeden ul z pszczołami. W ramach zainteresowań i rekompensaty utraty wielu uli w Nadybie, zezwolono mu na zebranie pozostawionych przez ludność niemiecką uli w Uboczu. Po upływie dwóch lat posiadał ogromna pasiekę z 80 ulami. Była to jedna z głównych możliwości zarobkowych pradziadka, gdyż miodem płacił za jedzenie i inne potrzebne rzeczy.
Co ciekawe, dla odróżnienia nazwiska Baszak, od innych rodzin o tym samym nazwisku, nazywano go Baszak-pszczelarz. Po przyjeździe do Ubocza pradziadek zaczął szukać pracy, a prababcia zajmowała się dziećmi i pomagała w gospodarce. Józef zatrudnił się w Zakładzie Nawozów Fosforowych, jednej z największej w tamtych rejonach fabryce chemicznej, produkującej głównie nawozy, sól glauberską i kwas siarkowy.
Na wiosce był tylko jeden sklep przemysłowy, w którym jak wspomina mój dziadek, syn Józefa i Katarzyny - „Za wiele nie można było kupić”. Dlatego tak ważna była gospodarka. Cała rodzina ciężko pracowała, aby później mieć z tego korzyści w postaci jedzenia, czy zboża do sprzedaży i wykarmienia zwierząt. Uprawiał ziemię wykorzystując siłę pociągową konia. Z kolei już w latach 70. Józef, jako jeden z pierwszych mieszkańców Ubocza stał się właścicielem ciągnika. Pradziadkowie na gospodarce mieli zaledwie 2 konie, 3 krowy i świnie, ale za to mnóstwo gęsi. Teraz wydaje się, że to nie dużo, jednak wtedy był to dorobek ich życia. Każde zwierzę było na wagę złota.
Józef był dość upartym i dumnym człowiekiem, więc gdy chcieli zabrać mu jednego konia, nie pozwolił odebrać swojej własności i wypuścił zwierzę. Jeśli nie on, to nikt inny nie będzie go miał. Ponadto uwielbiał integrować się z mieszkańcami Ubocza. Był świetnym graczem w karcianą grę 66. Była to jedyna rozrywka po II wojnie mężczyzn z Ubocza. Zwyczaj grania przywieziono z Nadyb. Panowie licytowali się na grosze, a wygrana/przegrana w całej grze wartościowała się na bochenek chleba, co nie wpływało na poważne podejście do gry.
W 1958 roku pradziadek Józef został członkiem Gromadzkiej Rady Narodowej w Uboczu na stanowisku radnego. Z kolei prababcia Katarzyna w zwyczaju miała piec co niedzielę sześć bochenków chleba, które musiały wystarczać na cały tydzień.
Chleb pieczono w kamiennym piecu, w którym nawet teraz moja babcia piecze ciasta i potrawę, która jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, przywieziona z Nadyb - gołąbki z farszem ziemniaczanym, podawane z sosem grzybowym. Mój dziadek z ogromną radością wspomina te wypieki, twierdząc, że „tego smaku nie da się niczym zastąpić”. Święta w domu moich pradziadków wyglądały bardzo skromnie. Nie było prezentów. Mimo to dzieci czekały na nie z niecierpliwością ze względu na placek drożdżowy pieczony przez babcię. Ubierano wyciętą z lasu choinkę, nakrywali do stołu i wspólnie śpiewali kolędy. Z pewnością był to piękny czas wspólnego odpoczynku i spokoju. „Żyło się ciężko i biednie, ale wesoło” - wspomina dziadek.
Katarzyna zmarła na skutek ugodzenia rogami przez jałówkę, którą podczas wypędzania na pastwisko spłoszył hałas. Doznając poważnych obrażeń, po kilku dniach w wieku 77 lat odeszła. Rok później dziadek Józef oznajmił wszystkim, że zamierza się wybrać do sąsiada golibrody, gdyż w dniu dzisiejszym Bóg wezwie go do siebie i wstyd by było pokazać mu się nieogolonym. Oczywiście nikt nie wziął na poważnie dziadka, który słynął z czarnego humoru. Po powrocie wziął kilka łyków z piersiówki, po czym położył się spać i zmarł.
Gospodarka prowadzona przez pradziadków Józefa i Katarzynę przetrwała dzięki ich synom. Córki po wyjściu za mąż opuściły dom rodzinny w Uboczu. Główna pieczęć nad gospodarką przypadła mojemu dziadkowi Marianowi, który jako jedyny wraz z żoną, moją babcią Sabiną pozostali w domu w Uboczu. W obecnym momencie głównie synowie dziadka, w tym mój tato pomagają na gospodarce. Co ciekawe dziadek dalej ma pszczoły i można kupić od niego miód. Mimo że jest to tylko 12, a nie 80 uli to ważne, że tradycja się zachowała.
Jestem pewna, że pradziadek Józef byłby z tego powodu bardzo szczęśliwy i dumny.
Autorka jest uczennicą ZSP im. Adama Mickiewicza w Lubaniu