"WOPR. Życiu na ratunek" - to tytuł reportażu w formie książkowej wydanego tuż przed rozpoczęciem sezonu przez Dawida Górę. Autor opisuje mnóstwo akcji w całej Polsce na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat, relacjonowanych przez ratowników wodnych, wyrażających swoje emocje i przemyślenia. To także kapitalny poradnik na temat tego, jak zachowywać się nad – i na wodzie, aby wrócić do domu bezpiecznie. O tym wszystkim rozmawiamy z autorem książki.
Zobacz wideo: Zimna krew w obliczu ognia. 10-letni bohater z Koronowa odznaczony
[video]19241[/video]
Co zainspirowało pana do napisania książki? Fakt, że co roku w polskich wodach tonie zdecydowanie za dużo ludzi i nigdy dość uświadamiania społeczeństwa na temat tego, z jakim zagrożeniem ma do czynienia, czy też raczej chęć przedstawienia drogi życiowej wybranych ratowników, czasem niełatwej?
Jedno nie wyklucza drugiego. Zależało mi na przybliżeniu czytelnikom pracy i życia ratowników wodnych, bo do tej pory byli wyjątkowo pomijani, jeśli chodzi o literaturę faktu. Wydano książki na temat policjantów, strażaków, lekarzy, ratowników medycznych, toprowców, goprowców… Natomiast nikt do tej pory nie pisał o ratownikach wodnych, a zdecydowanie zasługują na to, aby każdy, kto będzie chciał, poznał ich pracę od kulis.
Przed rozpoczęciem pracy nad książką słyszałem wielokrotnie, że trudno opisać akcje ratowników wodnych, bo są krótkie. Szczególnie te nad morzem. Czasem trwają kilka minut i po wszystkim. Tymczasem istotne jest również przygotowanie do tych akcji, emocje, jakie im towarzyszą. Wreszcie, nawet jeśli akcja faktycznie trwa tylko kilka chwil, czasem istotniejsze jest to, co dzieje się po niej, jak reagują plażowicze, jak wygląda relacja z bliskimi osób, których dotyczyła akcja itd. Dynamizm działań ratowników wodnych jest na wysokim poziomie, dlatego starałem się podobnie skonstruować książkę – z szybką, wartką akcją, żeby po chwili dać moment na oddech, przemyślenia, rozmowę.
Chęć wpłynięcia na świadomość ludzi przebywających nad wodą również jest dla mnie niezwykle istotna. Jednak nie chcę nikogo pouczać. Uważam, że poznanie dramatów, z jakimi mierzą się na co dzień ratownicy wodni, powinno wystarczyć, aby będąc nad wodą, skorzystać z doświadczeń tych, którzy nie uniknęli tragedii. W głowie zawsze najtrwalej zapisuje się to, co złe, dramatyczne. Stąd tak często widzimy krzykliwe nagłówki w gazetach i czytamy artykuły dotyczące trudnych życiowych sytuacji. Wydaje mi się, że dotarcie do ludzi poprzez dramat innych, jest najskuteczniejsze. Jakkolwiek by to nie brzmiało.
Ludzie wypoczywający nad wodą są często bardzo nieodpowiedzialni. Najbardziej szokuje jednak postawa niektórych rodziców, dla których – jak pan pisze – priorytetem na plaży są słońce, dobre miejsce, telefon czasem książka. I na swoje pociechy baraszkujące w wodzie nie patrzą. Dramat zaczyna się, gdy po dłuższym czasie nie mogą ich odnaleźć.
To jest to, co boli najbardziej. Kiedy ktoś nie dba o siebie, stwarza niebezpieczne sytuacje, konieczność interwencji ratowników itd. Ale jeśli ktoś nie dba o drugą osobę, tak bezbronną i nieświadomą zagrożenia jak dziecko, można tylko załamać ręce. Ratownicy opowiadali mi o sytuacji, kiedy ojciec specjalnie nie przychodził po odnalezione przez służby dziecko, bo chciał dać sobie więcej czasu na otrzeźwienie z alkoholu. Inny zaangażował służby do dziecka, które w końcu odnaleziono… dziesięć metrów od niego. We Wrocławiu matka pozwoliła swoim dzieciom na zabawę w miejscu, w którym kilka dni temu sama o mało nie utonęła. Takie przypadki nie mieszczą się w głowie. Szczególnie tym, którzy sami mają dzieci i doskonale zdają sobie sprawę z tego, jak wielką odpowiedzialnością jest rodzicielstwo i jak olbrzymim uczuciem jest miłość do własnego dziecka.
[polecane]22937763,22938797;1;To też może Cię zainteresować[/polecane]
Żeby jednak nie uogólniać, warto zaznaczyć, że są sytuację, w których rodzice świetnie opiekowali się dziećmi, ale pech sprawił, że i tak doszło do tragedii. Niestety takie zdarzenia również mają miejsce. Dlatego tak istotna jest nasza czujność. Ona minimalizuje zagrożenie.
Ważna jest świadomość o tym, że Polacy generalnie nie umieją pływać. Zarząd Główny WOPR chciałby nakłonić Ministerstwo Edukacji do wprowadzenia obowiązkowej nauki pływania w szkołach podstawowych.
I to jest bardzo dobry pomysł. Niektóre sytuacje, które zdarzają się w wodzie, nie zależą od naszej umiejętności pływania, ale większość – owszem. Wystarczy chwila, choćby gwałtowne obniżenie dna, aby robiąc kolejny krok, znaleźć się pod wodą. Ludzie, którzy nie potrafią pływać, w takich okolicznościach panikują, nie wiedzą, jak pomóc sobie samemu. Dobra edukacja w praktyce niemal wyklucza błędną, nerwową reakcję. Dlatego tak ważne jest, aby uczyć dzieci pływania i aby ta nauka była odgórnie organizowana przez szkoły wspierane prosto ze szczebla ministerialnego.
Ratownicy nie tyle skarżą się, co raczej zwyczajnie wskazują na fakt, że słowo „dziękuję” po udanej akcji ratunkowej pada rzadko, a przecież to dla nich duża przyjemność i uznanie za trud i ryzyko. Jak pan myśl, dlaczego tak się dzieje?
Jeden powód to wzrastająca roszczeniowość w społeczeństwie. Jeden z moich rozmówców często powtarza, że wczasowicze, pakując walizki na wakacje, zapominają zabrać ze sobą rozumu. Twierdzą, że nie muszą o nic dbać, kompletnie się wyluzują, a zadaniem ratowników jest im pomóc. To ich praca, więc po co dziękować za coś, co jest obowiązkiem ratownika – taka jest ich narracja. To kwestia kultury danego człowieka, jego wychowania.
Ale jest też druga strona medalu. Ludzie, którzy przeżyli szok, trudną sytuację, w której omal nie stracili życia, nie mają głowy do podziękowań – są kompletnie rozstrojeni. Trudno w takich okolicznościach wymagać od nich tego słowa. Podobnie jest w przypadku, kiedy nie udaje się kogoś uratować. Trauma, jaką przeżywają bliscy zmarłego, sprawia, że nie są w stanie myśleć o podziękowaniach za trud ratowników. Właśnie przeżywają najtrudniejsze wydarzenie w ich życiu. Trudno w tym przypadku oczekiwać podziękowań. Ratownicy, którzy uważają, że brakuje im słowa „dziękuję”, często zaraz po takim stwierdzeniu dodają, że rozumieją powagę sytuacji, nerwy, dezorientację i przyznają, że podziękowanie nie jest tutaj najważniejsze.
Jeszcze bardziej szokujące są przypadki żądania od ratowników pokrycia kosztów np. zniszczonego podczas akcji ubrania.
Każda sytuacja jest inna, każdą należy rozpatrywać w odniesieniu do faktów, nie można generalizować. Ale fakt, takie sytuacje również się zdarzają. Na ogół są skrajną bezczelnością, niezrozumieniem powagi sytuacji, niewdzięcznością. Niestety tacy ludzie również istnieją, choć większości z nas nie mieści się to w głowie.
Opisuje pan m.in. akcję ratowniczą podczas słynnego, a tragicznego białego szkwału na Jeziorach Mazurskich w sierpniu 2007 roku. Jeden z bohaterów akcji wspomina o tym, że tragedii można było już wtedy uniknąć – wystarczyło przyjrzeć się niebu. Od tego czasu powstał nowoczesny system alarmowania o takich zagrożeniach, ale od osób wypoczywających na wodzie powinno chyba wymagać się myślenia i przewidywania, jak również zakładania kamizelek ratunkowych lub asekuracyjnych.
System jest bardzo pomocny, ale doświadczenie ratowników wodnych wielokrotnie udowadnia, że nawet wyraźne ostrzeżenia nie są w stanie przekonać niektórych do rozwagi. Przed białym szkwałem jeden z ratowników, który ostrzegał żeglarzy przed nadchodzącym zagrożeniem, zauważył człowieka, który dopiero wchodził z brzegu do łódki. Poprosił go, aby nie wypływał ze względu na niesprzyjające warunki, które zaraz jeszcze mogą się pogorszyć. Ten rzucił tylko jakąś nieprzyjemną uwagę i bez względu na ostrzeżenie, wypłynął na jezioro.
Niestety, urlopy, wakacje, czas wolny od pracy sprawiają, że wielu ludzi lekceważy zagrożenia w sposób wręcz kuriozalny. Nawet bezpośrednia informacja wypowiadana przez eksperta w dziedzinie bezpieczeństwa nad wodą, może nie dotrzeć do wczasowicza. Szczególnie, kiedy w grę wchodzi alkohol, który jeszcze bardziej otępia umysł.
Zastanawiam się czy jednak śmierć człowieka robi na ludziach jakieś wrażenie? Zdarza się przecież, że po bezskutecznej resuscytacji ciało leży na plaży w pełnym słońcu nawet kilka godzin, spod folii wystają nogi denata, a obok stoją policjanci. W tym czasie plażowicze rozkładają koce dwa metry od zwłok.
Moim zdaniem w tych przypadkach również działa letnie otępienie i chęć odpoczynku za wszelką cenę. Dla większości rozłożenie się z kocem i parawanem dwa metry od zmarłej osoby jest czymś nie do pomyślenia. Ale na plażach zdarzają się nawet takie przypadki.
Pisze pan o tym i warto to chyba ludziom uświadomić, że ratownicy nie odpowiadają za osoby idące pływać. Ludzie wchodzą do wody na własną odpowiedzialność, a rodzice odpowiadają za swoje dzieci.
Oczywiście. Ratownik jest od tego, aby zareagować, kiedy dzieje się coś niepożądanego. Także ostrzec, kiedy przewiduje zagrożenie. Ale nie jest to opiekun prawny wszystkich plażowiczów. W pierwszej kolejności musimy sami zadbać o siebie i osoby, które mamy pod opieką. Nie możemy liczyć na to, że jak tylko stanie się coś złego, pomoże nam jakiś nadczłowiek w postaci ratownika wodnego i naprawi nasze błędy. Działanie ratownika to zawsze powinna być ostateczność. Nikt za nas samych nie weźmie odpowiedzialności.
Chcę być dobrze zrozumiany - to nie jest tak, że każdego lata na plaże przychodzą setki tysięcy idiotów i robią wszystko, aby zrobić sobie krzywdę. W większości to odpowiedzialni ludzie, który zdają sobie sprawę z tego, na czym polega bezpieczny wypoczynek i odpowiedzialność np. za dzieci. Jednak należy napiętnować postępowanie mniejszości, która na wakacje nie zabrała ze sobą rozumu. Jeśli wśród czytelników moich reportaży znajdzie choć sto, dziesięć, a nawet tylko jedna osoba, która dzięki lekturze bardziej zadba o siebie i bliskich nad wodą, to już będzie sukces – to już warto było napisać tę książkę.
Warto chyba też zdać sobie sprawę, że ludziom wyjętym z wody udaje się przywrócić krążenie średnio w jednym na dziesięć przypadków.
A nawet jeśli już uda się to zrobić, to czas, kiedy nasz mózg był niedotleniony może zdemolować organizm. Pojawiają się nieodwracalne zmiany neurologiczne, które silną dorosłą osobę mogą zmienić w niesamodzielnego chorego człowieka.
Edukacja poprzez strach nie jest dobrym pomysłem, bo nikt nie chce odbierać turystom przyjemności z wypoczynku nad wodą, ale warto zdawać sobie sprawę z konsekwencji nieodpowiedzialnych zachowań. Warto wiedzieć, do czego może doprowadzić totalna beztroska. Dlatego o tym mówię – najważniejsze jest to, aby nie doprowadzić do zagrożenia. Bo jeśli już wpadniemy w spiralę wypadku, zdarzyć się może naprawdę wszystko.
Ratownicy wodni ryzykują wiele, w tym nawet… pogryzienie przez agresywnego osobnika. Pisze pan i o takim przypadku.
Ten człowiek najpierw biegał z dowodem osobistym i różańcem w ręku po krakowskich bulwarach wiślanych, potem nagi wskoczył do wody, aż wreszcie pogryzł strażników miejskich i ratowników wodnych, którzy wyciągnęli go z wody w okolicach Wawelu. I „sprzedał” im zółtaczkę. Na szczęście stosunkowo szybko wyszli z choroby.
Dziś w Krakowie ta sytuacja jest opowiadana w formie ponurego żartu, który wydarzył się naprawdę. Ale dobitnie pokazuje, z czym na co dzień muszą mierzyć się ratownicy wodni. Zakres akcji czy interwencji wykracza daleko poza wyciągnięcie kogoś z wody.
Ludzie toną nie tylko, gdy jest ciepło. Zimą wchodzą przecież na lód, igrają z losem…
Standardem stało się przecenianie własnych umiejętności i grubości lodu na rzece czy jeziorze. Ten bardzo często wygląda na wytrzymały, a koniec końców okazuje się, że pęka przy postawieniu drugiego czy trzeciego kroku.
[polecane]22937323,22919029;1;To też może Cię zainteresować[/polecane]
Dlatego tak rzadko się zdarza - przynajmniej tak wynika z opowiadań ratowników- że coś niedobrego dzieje się podczas morsowania. Morsujący zakładają wejście do wody na kilka chwil i nie igrają z losem. Najczęściej kąpią się w grupach i to minimalizuje ryzyko. Pod lodem natomiast giną ci, którzy albo nie docenili zagrożenia albo… próbują ratować innych. Niejednokrotnie także zwierzęta. Podczas spaceru pies wbiega na lód. Lód się pod nim załamuje, a właściciel stara się go uratować na własną rękę. Bywa, że takie decyzje kończą się tragicznie. W jednym z reportaży opisałem sytuację, w której po takim zdarzeniu przeżył tylko… pies.