Jasińscy z Marynek
Z okolic Krzemieńca, a konkretnie z dużej wsi Kąty i przysiółka Marynki, wywodzi się rodzina prof. Zenona Jasińskiego - wybitnego pedagoga i historyka oświaty, długoletniego dyrektora Instytutu Nauk Pedagogicznych Uniwersytetu Opolskiego.
Liczna rodzina Jasińskich po wysiedleniu z Wołynia osiadła na Śląsku i Ziemi Lubuskiej - w okolicach Kluczborka i Gorzowa. Z tej to właśnie rodziny wywodzi się prof. Zenon Jasiński (rocznik 1945), który w polskiej pedagogice osiągnął znaczącą pozycję i od trzydziestu lat jest jednym z najbardziej znanych i szanowanych profesorów Uniwersytetu Opolskiego. Wykształcił na opolskiej Almae Matris wiele pokoleń pedagogów, którzy częstokroć pełnią funkcje dyrektorów gimnazjów, liceów i techników.
Rodzice prof. Zenona Jasińskiego - Wiktoria z Listowskich (1914-1970) i Dominik Jasiński (1901-1980) - po ślubie (zawartym w kościele w Kątach w 1930 roku) zamieszkali w Marynkach. Utrzymywali się z dobrze prosperującej kuźni i 7-hektarowego gospodarstwa rolnego, które wniosła w posagu Wiktoria, gdy jej brat Witold Listowski wyjechał za pracą do Ameryki i osiadł tam na stałe. Dzięki ciężkiej pracy Jasińskim udało się zgromadzić materiał na budowę murowanego domu, ale nie zdążyli go wybudować, bo wybuchła wojna i Marynki zajęli Sowieci, którzy natychmiast wywieźli na Sybir miejscowych gajowych i policjantów.
W pierwszych latach okupacji mieszkańcy Marynek nie odczuwali specjalnie skutków wojny. Napady banderowców na Polaków w okolicznych wioskach zaczęły się na wiosnę 1942 roku. Rok później zaczęto podpalać pierwsze polskie domy w Kątach i Marynkach. Polacy zaczęli tworzyć oddziały samoobrony, ale pozbawieni broni i młodych mężczyzn (których powywożono na roboty przymusowe do Niemiec bądź zmobilizowano do armii gen. Zygmunta Berlinga) nie byli w stanie zapobiec narastającemu niebezpieczeństwu.
Feliks Jasiński (1905-1988) w „Kronice losów Polaków w parafii Kąty powiatu krzemienieckiego w latach 1939-1945” (wydanej dziesięć lat po jego śmierci przez córkę, Alinę Sochacką, nauczycielkę matematyki w liceum w Sandomierzu) z imponującą starannością odtworzył na podstawie rozmów z ocalałymi sąsiadami to, co się działo w okolicach, i jak narastał tam terror i lęk. Będąc przez długie lata kierownikiem poczty w Kątach i jednocześnie księgowym w tamtejszej Kasie Stefczyka - czytamy w „Kronice” Jasińskiego - oraz pełniąc inne funkcje społeczne, znałem dokładnie wszystkich dorosłych mieszkańców okolicy. Z zebranych ilościowych materiałów sporządziłem z drobiazgowością księgową alfabetyczno-sumaryczny wykaz wszystkich nazwisk tych, którzy tam mieszkali. Jest tych nazwisk 160, a rodzin 947. Szczegółowe wyliczenia wykazały, że 102 rodziny wymordowano całkowicie, a w 197 rodzinach niektórych jej członków.
Jest w „Kronice” Feliksa Jasińskiego szczegółowy opis rodzin noszących jego nazwisko, bo w okolicach Krzemieńca i Szumska było to nazwisko bardzo popularne.
Od kwietnia 1943 roku mieszkańcy Kątów i Marynek zamykali się na noc w kościele lub w budynku Kasy Stefczyka. Ci, którzy tam się już nie mieścili, chronili się w kryjówkach na okolicznych mokradłach, które dobrze znali i wiedzieli, że banderowcy będą się obawiali tam wejść. Nocami kościół i budynek Kasy Stefczyka osłaniały skromne patrole złożone z młodych Polaków, którzy mieli w dyspozycji kilkanaście karabinów i kilka rewolwerów.
Po zmasowanym ataku banderowców w lecie 1943 roku na kilka okolicznych wsi zagrożeni i bezbronni Polacy postanowili ratować się przez opuszczenie swoich domów i okrężną drogą - poprzez Szumsk - udać się do Krzemieńca. Był to prawdziwy exodus. Grupa liczyła około 2500 osób. Jechali na furmankach, wozach drabiniastych, szli w kolumnie.
Wśród uciekinierów byli Wiktoria i Dominik Jasińscy z dwójką małych dzieci - Ireną (rocznik 1933) i Henrykiem (rocznik 1936). Rodzice Jasińskich - Józef Listowski, Maria z Sikorskich i Aleksander Jasińscy - postanowili zostać i pilnować dobytku. Uważali dość naiwnie, że ze strony Ukraińców nic im nie grozi. Niestety, spłonęli w stodole, której wrota zamknięto drutem kolczastym.
Nim Wiktoria i Dominik Jasińscy opuścili Marynki, zakopali cenniejsze rzeczy w ogrodzie, licząc, że kiedyś tam wrócą. Zabrali z sobą tylko akt notarialny darowizny gospodarstwa od dziadków wydany przez notariusza w Krzemieńcu. Na podstawie tego dokumentu otrzymali po wojnie 7-hektarowe gospodarstwo rolne z zabudowaniami we wsi Biadacz pod Kluczborkiem na Śląsku Opolskim.
Samobójstwa kotów?
Kąty i Marynki zostały przez banderowców spalone. Obecnie nie ma śladu po tamtejszej polskiej szkole, kościele, budynku Kasy Stefczyka oraz młynach. W dwóch wstrząsających relacjach zachował się obraz dramatu tamtejszych kotów.
Gdy po tych wyludnionych już wsiach zostały tylko pogorzeliska, z pobliskich zagajników wróciły do Kątów i Marynek liczne koty. Chodziły stadami. Szukały jedzenia i ludzi. Mieszkanka Kątów - Janina Tomaszewska, z pochodzenia Ukrainka, której męża Stanisława (Polaka) zamordowano, jakiś czas gotowała tym kotom ziemniaki, dopóki je miała. Później koty nie miały co jeść. W końcu lata 1943 roku Polka Józefa z Kucharskich Martyniakowa (która razem ze swoimi synami - Józefem, lat 10, i Janem, lat 7, cudem przeżyła w Kątach napad banderowców) widziała w trzech studniach unoszące się na powierzchni wody potopione koty - po kilka sztuk w każdej. Jedna z tych studni była głęboka, a dwie płytkie. Może te żyjące w zgliszczach, na bezludziu, głodne koty topiły się z tęsknoty za ludźmi? Do tej desperackiej decyzji mogło je też skłaniać złudzenie: siedząc na cembrowinach, widziały w studziennym lustrze wody swe odbicie i to mogło je pociągać w dół.
Po dotarciu uciekinierów z Kątów, Marynek i innych okolicznych wsi do Krzemieńca Niemcy trzema pociągami wywieźli wszystkich zdolnych do pracy na roboty przymusowe do Niemiec. Pierwszy transport pojechał do Berlina, drugi pod Hamburg, trzeci na Pomorze. Wiktoria i Dominik Jasińscy prawem paradoksu przeżyli wojnę może dzięki wywózce z Krzemieńca na roboty. Trafili do majątku Pritzwald pod Hamburgiem. Dominik Jasiński do końca wojny pracował tam w kuźni, natomiast Wiktoria - w polu. Jasińska nie była w pełni sił, miała osłabiony organizm, gdyż jeszcze przed wojną przeszła ciężką operację - wycięto jej część żebra. Dlatego przy zbieraniu kartofli i buraków podczas jesiennych przymrozków nabawiła się ciężkiej choroby reumatycznej. Po wojnie nigdy już nie wróciła do zdrowia.
Gospodarstwo w Biadaczu
Gdy Jasińscy wrócili z robót przymusowych w Niemczech, Państwowy Urząd Repatriacyjny w Kluczborku przyznał im gospodarstwo w Biadaczu, do którego dotarli już 15 maja 1945 roku. Urodzony pół roku później ich syn Zenon, przyszły profesor Uniwersytetu Opolskiego, wspominał po latach:
Wszystkie gospodarstwa były opuszczone, doszczętnie wyszabrowane z maszyn i wszelkiego dobytku. Wschodniacy traktowali początkowy okres pobytu tu, na Śląsku Opolskim, jako coś przejściowego, uważali „że to nie ich”, bardzo tęsknili za rodzinnymi stronami, długo wierzyli w możliwość powrotu na swoje. Nie przeprowadzali remontów domów, nie grodzili płotów. Dopiero w latach 60. zaczęli dbać o swoje gospodarstwa i rozpoczęli drobne remonty. A działo się to już pod wpływem ich dzieci, które dorastały i nie wierzyły w powrót, i nic ich nie ciągnęło w tamte strony, które znali tylko z opowieści rodziców.
Rodzicom nie powodziło się najlepiej. Ponieważ ojciec nie chciał wstąpić do kołchozu, to co roku wymieniano nam którąś z działek pola z reguły na bardziej piaszczystą, bardziej odległą od domu, z gorszą ziemią. Urodziłem się w Biadaczu w 1945 roku i nadano mi imię po zmarłym w Niemczech bracie, co nie pozwala mi zapomnieć o wojennej tułaczce rodziców i rodzeństwa. W 1950 roku urodził się brat - Janusz, a w 1954 siostra - Danuta. Z pracy w gospodarstwie trudno było wyżyć. Rodziców gnębiły obowiązkowe dostawy zboża, mleka i mięsa, dlatego też ojciec podjął pracę jako palacz w fabryce mebli w Kluczborku.
Wujek z Ameryki
W 1954 roku - wspomina Zenon Jasiński - dał o sobie znać wujek Witold Listowski z Ameryki, który odnalazł rodziców przez Czerwony Krzyż. W latach odwilży gomułkowskiej, w 1959 roku przyjechał do nas do Biadacza w odwiedziny. Gdy brat Henryk odbierał go na lotnisku „Okęcie” w Warszawie, jedno z pierwszych pytań, jakie mu postawił, brzmiało: „Czy w domu będzie chleb, czy nie trzeba kupić?”. Gdy odjeżdżał po licznych gościnach w rodzinie i u krewnych z dawnych Kątów i Marynek, powiedział: „Wiecie, Ameryka to jest u was”. Nie do końca rozumiał, jak się u nas żyje.
Z prezentu wujka zakupiono do gospodarstwa konną kopaczkę do kartofli, mamie pralkę SHL i zostało na kupno skrzypiec dla mnie, które były potrzebne, aby pójść do liceum pedagogicznego. Rodzice bardzo tęsknili za Marynkami, ale nie było im dane ich już zobaczyć. Ojciec bardzo się ucieszył, gdy w końcu przełamałem się i wybrałem w 1980 roku do Lwowa. Dalej nie było po co jechać. Marynki zostały spalone do cna. Podobny los spotkał kościół w Kątach, szkołę, budynek Kasy Stefczyka - a więc wszystko, co przypominało Polakom ich ojcowiznę.
Biografia Zenona Jasińskiego jest klasycznym przykładem awansu dziecka chłopskiego, które w czasach PRL-u z wielkim mozołem skończyło szkoły, otrzymało przyzwoite wykształcenie uniwersyteckie i osiągnęło wysoki status intelektualny. Prof. Zenon Jasiński - przez wiele lat dyrektor Instytutu Nauk Pedagogicznych na Uniwersytecie Opolskim, jeden z uczniów prof. Kazimierza Denka - jest autorem kilkuset artykułów naukowych, kilkunastu książek, m.in. niezwykle wartościowego, erudycyjnego „Leksykonu Polaków w Republice Czeskiej i Republice Słowackiej”. Wykształcił kilka pokoleń polskich pedagogów, u których ma wysoki autorytet i autentyczną uczniowską wdzięczność.
„Musimy siać, choć grunta nasze marne”
Warto tu przypomnieć postać zmarłego przed kilku miesiącami prof. Kazimierza Denka, który miał wpływ na ukształtowanie osobowości naukowej prof. Zenona Jasińskiego. Denek pochodził również z Krzemieńca i pisałem już o jego tragicznym dzieciństwie przeżytym na Wołyniu oraz stracie rodziców. Tamte informacje warto poszerzyć, przybliżając pozycję i znaczenie prof. Denka w polskiej nauce.
Prof. Kazimierz Denek (1932-2016) wchodził w skład różnych prestiżowych gremiów naukowych. Organizował sympozja, seminaria, sesje i konferencje naukowe, z których najważniejsze było organizowane cyklicznie w Zakopanem Tatrzańskie Seminarium Naukowe „Edukacja Jutra”. Seminarium to miało w sumie 20 edycji. Brała w nim udział czołówka polskich pedagogów. Na przełomie XX i XXI wieku było to wielkie forum dyskusyjne nad stanem i perspektywami polskiej edukacji od przedszkola po wyższe uczelnie.
Spiritus movens wszystkich edycji tego seminarium był prof. Kazimierz Denek. Zdobywał fundusze, nadawał kierunek i ton intelektualny poszczególnym debatom. Dyskusje na tym seminarium były częstokroć bardzo ostre i krytyczne wobec polityki oświatowej państwa polskiego po transformacji politycznej z roku 1989.
W dyskusjach tych prof. Kazimierz Denek wyróżniał się odwagą i kreatywnością. Uważał, że niemal wszyscy ministrowie edukacji - od Mirosława Handkego (AWS) i Krystyny Łybackiej (SLD) po Romana Giertycha (LPR-PiS) i Barbarę Kudrycką (PO) - nie spełnili oczekiwań w reformowaniu polskiej oświaty. Zarzucał im brak wizji i konsekwencji. Łybacka - twierdził prof. Kazimierz Denek - cofnęła bieg historii, skreślając matematykę z matury, a Mirosław Handke ma na sumieniu likwidację szkół zawodowych i techników oraz wprowadzenie „przekleństwa systemu edukacji: 3+3+3+3”, w którym nauczyciel za każdym razem zaczynał od nowa. Krytykował zaniżanie poziomu wykształcenia młodych Polaków poprzez wyznaczenie progu do zaliczenia egzaminu maturalnego na 30% punktów możliwych do zdobycia. Głosił, że „szkoła jest tyle warta, ile wart jest nauczyciel”.
Denek twierdził: Karkołomny bieg ku nowoczesności zaślepia, pot zalewa oczy, a nowatorzy tracą zdolności zdrowego spojrzenia z dystansu. W nowej edukacji to objaw częsty i męczący. Wartościom podstawowym - zdaniem Denka - zagraża bezmyślność, łatwizna, ulotność, powierzchowność i szukanie wszędzie zabawy. Podważa to powagę edukacji. Twierdził, że załamano w Polsce tradycyjny układ pokoleniowy i zamiast dogonić świat w edukacji - cofnęliśmy się.
Kazimierz Denek, głosząc te krytyczne uwagi odnoszące się do postsolidarnościowej edukacji w Polsce, przytaczał najczęściej zdanie Jana Zamoyskiego, że „takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. Jako motto swych rozważań przywoływał pieśń z tekstem nieznanego autora i muzyką Zbigniewa Preisnera, który nazwał hymnem nauczycielskim.
Musimy siać, choć grunta nasze marne,
Choć nam do orki pługów brak i bron,
Musimy siać, choć wiatr porywa ziarna,
Choć w ślad za siewcą kroczą stada wron.
Musimy siać, nie wiedząc, w którą stronę,
Poniesie wiatr i w ziemię rzuci siew,
Nie wiedząc, kto i gdzie pozbiera plony,
W dożynki czyj radosny huknie śpiew.
Przeciw profanacji języka
U schyłku życia Kazimierz Denek zaangażował się w działania na rzecz obrony języka polskiego przed falami wulgaryzacji, płynącymi również z mediów, literatury i filmu. Jesteśmy świadkami - pisał w 2014 roku - wulgaryzacji współczesnej polszczyzny. Zarzewie tego zjawiska tkwi w kryzysie obyczajowości, chamstwie, pogardzie i agresywnym stosunku do ludzi. Odnosi się to zwłaszcza do potocznego języka, którym posługuje się polskie społeczeństwo. Staje się on coraz bardziej wulgarny, coraz częściej słychać „polską łacinę” z ust ludzi uważających się za kulturalnych. Daje ona znać o sobie w środkach komunikacji publicznej. Króluje na ulicach czy stadionach sportowych. Można ją usłyszeć nawet przed kościołami po mszy. (...)
Wańkowicz porównywał język do rzeki, która zbiera w sobie wszystkie nieczystości, ale przy ujściu - dzięki wewnętrznym siłom samooczyszczającym - znów czystej. Współcześni językoznawcy zwątpili w skuteczność tej metody ekologicznej. Odnosi się wrażenie, że wulgarne słownictwo staje się czymś normalnym w życiu publicznym naszych rodaków. Czy tak być musi? Czy musimy tego słuchać? Przecież wielu z nas ten język nie odpowiada. A jednak z reguły boimy się takiemu „krasomówcy” zwrócić uwagę. Podzielam obawy Jana Miodka, że naszemu społeczeństwu grozi zatracenie się w wulgarności, zwłaszcza gdy przestanie czytać, zapatrzy się w telewizję i przyjmie tę wulgarność, która jest tam tak często obecna. Człowiek posługujący się niechlujnym językiem traci na swej wartości. Sam się upokarza.
Nie przechodźmy obojętnie obok tych, którzy używają wulgarnych słów. Nie wolno udawać, że się ich nie słyszy. Zapamiętajmy i wyciągajmy wnioski z przesłania Janusza Korczaka, który napisał:
Błąd w mowie
to tłusta plama i brzydka
na fotografii matki, którą kochasz,
to jak niestarannie przyszyta łata na ubraniu,
w którym idziesz na gościnę.
Źle mówić lub pisać
to znaczy krzywdzić swoją mową
tych wszystkich, którzy ją budowali.
Kazimierz Denek był entuzjastą turystyki. Przemierzył Polskę wzdłuż i wszerz. Napisał kilka podręczników dla organizatorów wycieczek szkolnych, ale do swojej wołyńskiej ojczyzny, do Krzemieńca, pojechał dopiero po prawie pięćdziesięciu latach - w czerwcu 1991 roku. Spędził tam tylko 20 godzin.