Koniec wojny oczami dzieci zapamiętany [zdjęcia]
Styczeń 1945 roku został w pamięci 6-latków. Mali bydgoszczanie na własną rękę penetrowali dopiero co oswobodzone miasto. Oto ich wspomnienia.
Jan Bukowski urodził się w czerwcu 1939 r. Jego ojciec - Leon Bukowski był właścicielem znanej w mieście firmy robót drogowych i brukarskich. Mieszkali przy Toruńskiej 69.
Leon poszedł na wojnę w 1939 r. (kapitan artylerii), ranny, głuchy na jedno ucho, do domu wrócił dopiero w 1941 r. A w 1942 r. Niemcy zabrali go wraz z żoną i małym Jankiem do obozu w Potulicach. Pan Jan wspomina, że chorował i Niemcy wypuścili matkę z nim z obozu w 1944 r.
Niespełna 6-letni Janek był świadkiem oswobodzenie ich kawałka ulicy Toruńskiej. Kilkulatek zapamiętał, że było to 23 stycznia.
Udawali chorych na tyfus
Ze stycznia 1945 r. pan Jan zapamiętał, że w rowach, studzienkach poukrywali się niemieccy żołnierze. Gdy wjeżdżały radzieckie czołgi, uciekali ze swoich kryjówek, a wtedy byli brani do niewoli.
O godz. 9 ulica Toruńska była zastawiona wojskowymi samochodami radzieckimi. Stały jeden za drugim. - Żołnierze byli agresywni, zaraz zaczęli szwoniać (szukać - przyp. jz), byle znaleźć coś na wymianę za alkohol - wspomina pan Jan. - Na podwórku stał przedwojenny powóz rodziców. Rosjanie zabrali go, chcieli sprzedać.
Żołnierze radzieccy zażądali na posesji kwatery. - Mama jednak wcześniej pokładła dzieci do łóżek, powiedziała, że chore na tyfus, więc wojsko uciekło.
Na szczęście później zjawił się oficer radziecki, kulturalny, miły, jak go wspomina Jan Bukowski. Maria Bukowska zaproponowała kwaterę w ich domu. Dostali od niego żywność, on też spowodował, że powóz wrócił.
Po dwóch czy trzech dniach - tego pan Jan dokładnie nie pamięta - przyszli do nich żołnierze polscy.
- Było wielkie powitanie, dziewczyny mogły wyjść z zakamarków, bo się tam pochowały - wspomina.
Ostatni obywatel II RP
Gdy w styczniu 1945 r. w mieście nad Brdą skończyła się wojna, Ireneusz Ratajczak miał sześć lat. Choć czas zaciera szczegóły, to jednak pamięta tamte dni.
Mówi o sobie, że jest "ostatnim obywatelem II RP". Urodził się w Bydgoszczy 31 sierpnia 1939 roku. Po pięciu dniach matkę z noworodkiem Niemcy wyrzucili ze szpitala.
Zofia Ratajczak mieszkała z rodziną i swoją matką przy ul. Grunwaldzkiej 151, w oficynie. Tam z mężem Karolem i synami (w czasie wojny urodził się jeszcze Polikarp) przeżyli całą okupację.
Przez kanał po lodzie
- Około 18 stycznia 1945 roku Niemcy wszystkich nas wygnali z domów - wspomina pan Ireneusz. - Wszystkich! Mówili, że tu będą walki i mamy uciekać. Ojciec z babcią zdecydowali, że pójdą do krewnych na ul. Dworcową. Ale tam wszystko było pozamykane. To na Jachcice, do dobrego kolegi ojca, Bolesława Andrysa.
Pod mostami kolejowymi, stało pełno Niemców. - Wykuwali dziury w filarach, bo chcieli je wysadzić. Halt! - zatrzymali nas, nie chcieli przepuścić. Ojciec podszedł, pogadał i nas puścili.
Na Jachcicach rodzina Ratajczaków zatrzymała się przy Żeglarskiej 49. Z jednej strony strzelali Niemcy, z drugiej, z nasypu kolejowego „pukali” Rosjanie.
- 24 stycznia się uciszyło i ojciec poszedł zobaczyć na Grunwaldzką, czy warto tam wracać. Wrócił wieczorem i powiedział, że jutro rano wracamy - kontynuuje pan Irek.
Rodzina wyszła ulicą Młyńską na Grunwaldzką. - A tam zator! Pełno wozów zaprzężonych w małe koniki, ciemne budy. Żołnierze mieli sumiaste wąsy, dziwne oczy, na sobie radzieckie mundury mieli. Widocznie czekali na przeprawę przez kanał, bo Ruscy ten wysadzany mostek w Młyńskiej naprawiali, a właściwie budowali od nowa - opowiada pan Ireneusz.
U Ratajczaków zamek w drzwiach był ostrzelany, drzwi stały otworem. Z dużej babcinej komody powyciągane były wszystkie szuflady, rzeczy z nich wyrzucone. Ireneusz pamięta, że zginęła maszynka do strzyżenia włosów i ojca obrączka.
Rosjanie przebywali tam kilka dni, na podwórzu stało 8-10 tankietek, kwaterowali nawet u Ratajczaków.
Pechowe ogrodnictwo
Zaraz po zakończeniu działań wojennych, Ratajczak przeniósł się z rodziną na ul. Wyrzyską. Na polecenie z ratusza objął tam ogrodnictwo. Skończyło się to dla nich źle. - Byliśmy tam bardzo krótko, bo zaraz przyszli Ruscy i zabrali ojca. Jeden z mieszkańców Czyżkówka - pamiętam kto, podpuścił Rosjan, że mój ojciec to Niemiec. Na nic zdały się tłumaczenia. Pech chciał, że otworzyli jakąś szufladę, a tam na wierzchu leżały dokumenty z „gapą”. No i zabrali ojca jako „Giermana”.
Karol Ratajczak przeszedł przez obóz w Mątwach, stamtąd wszystkich zabrano do Biedruska. - Ojciec miał zaawansowaną gruźlicę, pluł krwią i go wypuścili.
Niemcy uciekali
Eugeniusz Gliwiński (rocznik 1927), styczeń 1945 roku zapamiętał doskonale. Cały czas, przed i po wojnie, ich rodzina mieszkała przy ul. Ułańskiej. Pamięta, że do 20 stycznia (sobota), życie toczyło się normalnie, wszyscy pracowali, sklepy były otwarte.
W niedzielę poszedł do kościoła św. Trójcy, był ministrantem. Przechodząc obok budynku dawnej szkoły przemysłowej - mieściło się w niej prezydium policji niemieckiej, widział, jak na podwórku policjanci palili papiery. Przypuszcza, że mogły to być dokumenty.
- Wracając do domu widziałem rodziny niemieckie z tobołami, idące w stronę dworca kolejowego - wspomina pan Eugeniusz. - Szli mostem kamiennym nad kanałem i dalej Jackowskiego, albo Wrocławska, Jasną. To były głównie kobiety i dzieci. Dźwigali lub wieźli na sankach tobołki, worki, bo to nie były walizy. Na ulicach były też wozy konne z uciekinierami rolnikami, jechały Nakielską i Grunwaldzką w stronę Nakła.
W poniedziałek, 22 stycznia nikt już do pracy nie poszedł, ulice były puste. Tylko na rogu Wrocławskiej i Nakielskiej stał niemiecki policjant.
W czwartek i piątek słychać było strzały w północnej części miasta, za Brdą. W sobotę wszystko ucichło. - W niedzielę, w kościele, po raz pierwszy od wielu lat znowu było kazanie wygłoszone po polsku - pan Eugeniusz wzrusza się, gdy to opowiada. - Jeszcze nie było prądu więc my, starsi ministranci byliśmy na chórze i pedałami tłoczyliśmy powietrze do uruchomienia organów.
Trasą zniszczonych domów
W poniedziałek, 29 stycznia, Eugeniusz z kolegą poszli do miasta zobaczyć, jak wygląda po strzelaninie, którą słyszeli. Most w ul. Focha był zniszczony, przez zamarzniętą rzekę przeszli po lodzie. Stojące przy moście kasyno oficerskie 62. pułku piechoty było zniszczone. Między mostem a ul. Warmińskiego leżały dwa trupy: jeden w czarnym mundurze SS, drugi żołnierz niemiecki, bez broni.
Wojskowa piekarnia była uszkodzona, tak samo teatr. Po drugiej stronie ulicy, pod nr 16, wypalony był budynek frontowy. W oficynie po prawej stronie była fabryka mundurów - Edwin Hannemann Erste Bromberger Uniform Fabrik. Po drugiej stronie podwórka była wytwórnia wyrobów czekoladowych, w głębi widać było komin dawnej elektrowni przy ul. Warmińskiego.
- Na rogu Gdańskiej i Dworcowej był wypalony gmach BDT, spalony sklep kolonialny Behrendta - snuje opowieść Eugeniusz Gliwiński. Obok basenu z fontanny Potop leżały trupy niemieckich żołnierzy. Byli bez broni, hełmów. Zaciekawiło mnie, że byli na otwartej przestrzeni w jednym miejscu. Przypuszczam, że dostali się do niewoli, a tu zostali przyprowadzeni i zastrzeleni.
Strzelali z gazowni na Babią Wieś
Wejście Armii Czerownej dobrze pamięta Kazimierz Karabasz, znakomity reżyser, dokumentalista. - W ostatnich dniach okupacji byłem świadkiem ostrzału, który mógł dla mnie zakończyć się tragicznie. Niemcy strzelali z lewego brzegu Brdy, z budynków gazowni w kierunku domów przy Babiej Wsi. Opuściliśmy mieszkanie, by schronić się w piwnicy. Schodząc zatrzymaliśmy się na piętrze, przy oknie. Gdybyśmy się dłużej ociągali, byłoby po nas. Zeszliśmy do piwnicy, a po paru sekundach walnął w okno pocisk, przy którym przed chwilą staliśmy. Do dziś na ścianach obu budynków na Babiej Wsi można bez trudu dostrzec ślady po kulach.
Z tego okresu pan Kazimierz pamiętam też druk „Wiadomości Bydgoskich”. - Było to już po przejściu frontu. Brakowało prądu, więc maszyny trzeba było uruchamiać ręcznie. Przychodził po mnie na Babią Wieś rosyjski żołnierz i prowadził w nocy przez zamarzniętą Brdę do drukarni przy Jagiellońskiej. Oprócz wiadomości z frontu i Berlina oraz kilku zdań o tym, co dzieje się w Waszyngtonie zaczęły pojawiać się zdjęcia. Do ich obróbki potrzebna była woda. Schodziliśmy ulicą Pocztową do Brdy, która jeszcze była skuta lodem i czerpaliśmy ją z przerębli.
Zapala lamkę czerwonoarmiście
To, co działo się na Dworcowej i pobliskich ulicach pamięta doskonale Włodzimierz Grobelniak. - W styczniu 1945 roku miałem 8 lat. Widziałem palący się budynek na rogu Królowej Jadwigi i Dworcowej. Razem z młodszą siostrą Alicją pobiegliśmy, by zobaczyć, co się dzieje. Po powrocie do domu omal lania nie dostaliśmy. Paliła się też kamienica niedaleko Marcinkowskiego. Tam były magazyny z żywnością - znaleźliśmy marmoladę i landryny w puszkach.
Rodzina Grobelniaków mieszkała obok Hurtowni Drogeryjno-Aptecznej „Hadroga” na ul. Matejki. - W czasie wojny Niemcy wyrzucili nas z 3-pokojowego mieszkania, dając w zamian jeden pokoik. Nasze zajęli Baltendeutsche. Gdy w styczniu 1945 roku do miasta weszli Rosjanie, bardzo szybko namierzyli Hadrogę. Do nas też zaczęli się dobijać. Mama otworzyła drzwi i poczęstowała ich grochówką. Z żołnierzami był major z NKWD. Przed nim czerwonoarmiejcy mieli respekt. Wielu radzieckich żołnierzy zginęło w walkach o Bydgoszczy. Ja nie jestem do nich wrogo nastawiony. W rocznicę zapalam lampkę na jednym z grobów - kończy wspomnienia pan Grobelniak.