Mój szwajcarski scyzoryk [FELIETON]
Lśniący, spoczywający w oryginalnym pudełku, noszący nazwę na literę V, żeby mu nie robić reklamy, której zresztą nie potrzebował, scyzoryk mojego dziadka był dla mnie obiektem bezgranicznego pożądania.
Leżał na półce czegoś, co było kombinacją szafy i regału, jakiegoś kalwaryjskiego, przedwojennego mebla, o czym wspominam wyłącznie dlatego, że V, dosłownie i w przenośni, był z najwyższej półki. Moje pragnienie go było przez dziadka zaspokajane w stopniu niedostatecznym. Najpierw w ogóle mowy nie było, żebym go oglądał. Zaprezentował go raz, jak świętego Graala i schował. Mogłem się domyślać tylko tych wszystkich bajerów, jakie skrywał, a próby wydobycia go na światło dzienne metodą wnuczkowego skuczenia, jęczenia i męczenia przynosiły efekt zgoła odwrotny. Dziadek załatwiał mnie erystycznie, zabijał na argumenty.
- Scyzoryka ci nie pokażę, bo to nie jest dla dzieci, i kropka, nasermater - zastrzegał dziadek.
- Dziadku, bardzo proszę, ja się nudzę.
- To poczytaj mitologię Parandowskiego. To jest książka wspaniała.
- To dopiero nudne!
- Tak uważasz? Przecież inteligentni ludzie się nie nudzą!
Takie to były z dziadkiem rozmowy, w sumie dość interesujące, bo on wbrew stereotypom nie był wcale przesadnie ciepły ani tym bardziej uległy.
Taki szachista, pszczelarz, filatelista majsterkowicz, a żeby jeszcze tego mało - emerytowany dyrygent.
Scyzoryk był nie byle jaki. Do dziś produkują dokładnie ten model, z 33 funkcjami, wysuwaną pęsetą, wykałaczką, nożyczkami, szkłem powiększającym, a ponad wszystko - doskonałą mini-piłą do drewna, której żadna inna nie mogła dorównać. Marzyłem, jakby to było ścinać nią wodne pałki nad Dunajcem, wykrawać grube sosnowe fragmenty kory, potem strugać z niej statki jednym z dwóch rozkładanych nożyków. Zrobić w dnie dziurę na maszt z patyka? Żaden problem (był rozkładany szpikulec). Wyszlifować kadłub solidnym pilnikiem? Proszę bardzo!
Trzeba by tylko najpierw mieć ten scyzoryk, a to było surowo zabronione, podobnie jak podjadanie łakoci z babcinej słodkiej szafki.
- Dejże mi spokój! Jak ci się Parandowski nie podoba, to masz tu Markowską. Niemieckiego byś się pouczył - ciągnął dziadek, prezentując starą, choć kolorową książkę wydaną w Czechosłowacji, gdzie na stronie nr 47 pod jakimiś facetami w tyrolskich kapeluszach z karabinami był podpis „partyzanci walczą za wolność”, co mi się jakoś już w ogóle nie mieściło w głowie, choć dziadek mówił po niemiecku, pochodził, w pokoleniach, z Tyrolu i jednocześnie był partyzantem.
Pewnego dnia dziadek umarł.
Od razu dostałem scyzoryk, ale już mnie nie cieszył. Zgubiłem go zresztą niedługo potem na obozie harcerskim w Kamiannej.
Pewnie gdzieś tam dalej leży, ale gdzie, to już tylko pszczoły wiedzą.