Moje Kresy. Krzemieniec w mitologii Paźniewskiego
Włodzimierz Paźniewski, mieszkający w Katowicach jeden z najwybitniejszych współczesnych polskich pisarzy i eseistów, autor m.in. wielotomowego cyklu „Europa po deszczu”, wpisał się bardzo oryginalnie na listę twórców mitologizujących Krzemieniec.
Miasto „kolorowych ptaków”
Krzemieniec posiada imponującą literaturę: od poezji po eseistykę, od memuarystyki po historiografię. Żadne wołyńskie miasteczko nie ma przy nim szans, jeśli chodzi o ilość i jakość publikacji oraz mitów, którymi obrósł Krzemieniec. Pod tym względem miasto, nad którym majestatycznie dominuje Góra Królowej Bony, poszybowało wysoko i głęboko zapadło w świadomość Polaków.
Zaczęło się w XIX wieku od Czackiego, Olizarowskiego i Słowackiego, ale XX wiek tę mitologię uskrzydlił. Miał w tym poważny udział marszałek Piłsudski, który polecił, aby reaktywować tam sławne liceum, i wyłożył na to duże finanse. Ten polityczny, a zarazem edukacyjny majstersztyk stał się magnesem ściągającym do barokowych zabudowań dawnej krzemienieckiej uczelni dziesiątki „kolorowych ptaków” o talentach literackich, malarskich, muzycznych i intelektualnych. Wielu z nich osiadło w Krzemieńcu na stałe, a później spoczęło w nieoznakowanych dziś mogiłach, które zostawiła po sobie pożoga wojenna lat 1939-1945. Inni utalentowani artyści nigdy tam nie byli, znali miasto Słowackiego tylko z literatury i opowiadań, ale często łączyła ich z Wołyniem jakaś daleka rodzinna asocjacja na tyle silna, że objawiła się przednimi dziełami.
Biografia Paźniewskiego
Tak było z Włodzimierzem Paźniewskim (rocznik 1942). Urodził się na Pomorzu. Wcześnie osierocony (ojciec Stanisław zmarł, gdy Włodzimierz miał dwa lata), został wychowany przez matkę - Franciszkę Paźniewską (1907-1984). Ukończył polonistykę na Uniwersytecie Toruńskim. Po studiach pracował krótko w Ciechocinku jako urzędnik w Wydziale Kultury. W 1970 roku dość przypadkowo trafił do Katowic i podjął pracę w redakcjach „Dziennika Zachodniego” i „Trybuny Robotniczej”. W 1982 roku, w stanie wojennym, stracił pracę za „niepoprawność polityczną”. Utrzymywał się wówczas - jak to określił - „z handlu ciuchami” na śląskich bazarach. Wydał w tym czasie w podziemiu tom poezji pt. „Proszę się rozejść” (pod pseudonimem Andrzej Zawieja), a w wydawnictwach oficjalnych zbiór opowiadań „Czyste szaleństwo”, tom esejów „Życie i inne zajęcia”, a także powieść „Krótkie dni”. Do „Dziennika Zachodniego” wrócił po upadku PRL, w 1990 roku, i to od razu na stanowisko redaktora naczelnego. Odszedł z redakcji ze względów zdrowotnych w 1995 roku.
Z Kresami nie miał osobiście nic wspólnego - poza fascynacją, której źródeł należy szukać w opowieściach jego wuja - Adama Kopczyńskiego (1900-1979), męża siostry jego matki. Można przypuszczać, że Kopczyński zastępował Paźniewskiemu w jego latach chłopięcych ojca; poświęcał mu dużo czasu i opowiadał o swojej barwnej wojennej przeszłości, którą jako żołnierz łącznościowiec i telegrafista spędził na Kresach, brał bowiem udział w wyprawie na Kijów oraz w krwawej potyczce pod Krzemieńcem, gdzie niemal nie stracił życia. Później bronił Warszawy przed bolszewikami, a potem służył w polskich garnizonach w Kobryniu i Prużanie. Wówczas to przesiąkł atmosferą Kresów i nabawił się nostalgii za tamtymi krajobrazami, co - jak się później okazało - skutecznie przekazał siostrzeńcowi swojej żony.
Włodzimierz Paźniewski po raz pierwszy pojechał do Krzemieńca, będąc już w wieku abrahamowym, w 1993 roku, po rozpadzie Związku Radzieckiego. Wcześniej znał te strony tylko z literatury i opowieści swego wuja - Adama Kopczyńskiego. Talent swój objawił już w debiutanckim tomie esejów pt. „Życie i inne zajęcia” (1982). Później dość regularnie wydawał kolejne tomy esejów, zgromadzonych m.in. w cyklu „Europa po deszczu”, wzmacniając swą pozycję i wzbudzając nieskrywany entuzjazm u czytelników i krytyków. U schyłku XX wieku trafił - by użyć określenia Czesława Ludwiczaka - „w szeregi gigantów polskiej eseistyki”.
Nie jest to opinia przesadna, gdyż twórczość Paźniewskiego wpisuje się we wspaniały dorobek polskiej eseistyki, której poziom wyznaczyli tacy twórcy jak Stempowski, Vincenz, Herbert, Miłosz czy Herling-Grudziński. Piotr Kuncewicz w swym erudycyjnym „Leksykonie polskich pisarzy współczesnych” (1995) stwierdził: „esejami Paźniewskiego byłem wprost olśniony i niewiele mniej mogę powiedzieć o jego powieści Krótkie dni”.
Paźniewski uważa się za ucznia Henryka Elzenberga - filozofa, profesora Uniwersytetu w Wilnie i później w Toruniu. Głosi, iż obowiązkiem pisarza i intelektualisty jest „odsłaniać to, co ukryte, demaskować pozory i fałsze, tropić głupotę i wygodnictwo, zrywać maski, mieć odwagę głoszenia sądów osobnych, których zbiorowość nie przyjmuje do wiadomości”. Tym właśnie zasadom Paźniewski jest wierny i swą eseistyką oraz publicystyką zasłużył sobie na order Virtuti Civili (odwagi cywilnej), gdyż głosi często poglądy idące pod prąd, wbrew tzw. poprawności politycznej, czyli nowej, nieoficjalnej cenzurze.
Jest też Paźniewski wybitnym stylistą, który pierwszym akapitem potrafi porwać i na długo przykuć uwagę najwybredniejszego czytelnika. Jego twórczość jest zaprzeczeniem nudy, która często pleni się w polskiej literaturze, eseistyce i historiografii.
Talent eseistyczno-publicystyczny autora „Europy po deszczu” przejawia się m.in. w tym, że Paźniewski potrafi odnaleźć związki między zjawiskami pozornie nie mającymi ze sobą nic wspólnego, potrafi szokować i zaskakiwać oraz ma łatwość tworzenia oryginalnych, ładnie brzmiących tytułów i podtytułów (a tytuł to zawsze pół sukcesu wydawniczego), np: „Metafizyka dworców kolejowych”, „Biustonosz Merlin Monroe”, „Nike w wesołym miasteczku”, „Ślady stóp Herkulesa”, „Mefisto na mównicy”, „Zapach drzewek figowych”, „Biuro podróży metafizycznych”, „Niezapominajki w spirytusie”.
Paźniewski zawsze dbał o stylistyczną urodę swoich tekstów. Gdy był redaktorem naczelnym wysokonakładowego „Dziennika Zachodniego” (1990-1995), w czasach zalewającej polskie czasopiśmiennictwo tandety i dziennikarskiej bylejakości pilnował poziomu literackiego tego największego wówczas na Śląsku periodyku.
„Krótkie dni” - katalog mitów
Paźniewski, powszechnie uznany za świetnego eseistę, nie jest postrzegany przez szerszą publiczność jako prozaik, a tymczasem jest to autor jednej z najciekawszych polskich powieści drugiej połowy XX wieku, noszącej tytuł „Krótkie dni” (Warszawa 1983), w której mitologia Krzemieńca objawiła się w całej krasie i literackiej finezji.
Powieść miała pecha, gdyż ukazała się w Polsce w złym czasie - w stanie wojennym i na dodatek w oficjalnym wydawnictwie (w PiW-ie), a wtedy do dobrego tonu należało publikowanie „poza zasięgiem cenzury”. Świat literacki i krytycy byli już podzieleni: na „reżimowych” i na „opozycyjnych”. Jedni i drudzy recenzowali już tylko „swoich” (obdarzając „swoich” dużą dozą taryfy ulgowej) - polskie przekleństwo polityczne. „Krótkie dni” (wydane w nakładzie 10 tysięcy egzemplarzy) dostały dobre recenzje, m.in. Zbigniewa Bieńkowskiego („Nowe Książki”) i Pawła Kądzieli („Tygodnik Powszechny”), ale nigdy już później tej powieści nie wznowiono, choć miała swe edycje również w języku francuskim i ukraińskim.
Wielka to szkoda, bo jest to powieść znakomita, a dla moich kresowych rozważań i poszukiwań mitycznych smaków podstawowa. Pisać o Krzemieńcu i pominąć „Krótkie dni” Paźniewskiego to jakby nie dostrzec źródła krystalicznej wody bijącego pod Górą Królowej Bony. Powieść wypełniona jest dziesiątkami krzemienieckich anegdot i legend, w większości powstałych w wyobraźni Paźniewskiego. Jej akcja dzieje się na pograniczu Podola i Wołynia w ostatnich dniach sierpnia roku 1939. Na pierwszym planie jest Krzemieniec tuż przed wielką katastrofą, która wisi w powietrzu i niedługo unicestwi ten świat dziwnej wspólnoty Polaków, Rusinów, Żydów, Czechów, rosyjskich emigrantów i Niemców. Mieszkańcy Krzemieńca nie przeczuwali nadchodzącej zagłady - wszak tamtego lata naczelny wódz państwa polskiego oznajmiał z każdego plakatu, że „jesteśmy bezpieczni, zwarci, silni, gotowi”, „mamy solidne sojusze”, „nie oddamy nawet guzika”, „nikt nam nie zrobi nic, bo z nami jest marszałek Śmigły-Rydz”.
Głównym bohaterem powieści jest kilkunastoletni chłopiec (domyślamy się, że alter ego autora), spędzający wakacje nad brzegami Ikwy, w domu dziadków. Chłopiec poznaje dziwną krainę, chłonie opowieści dziadka, z którym wędruje po mieście i okolicy. Obserwuje Ikwę, która „z szybkością dyszlowych koni pędziła na północ”, widzi dachy domów „zaciągnięte deszczową wilgocią”. Trafia do sklepu Izaaka Moszkowicza. Błądzi zakamarkami ulic, jarów, bezdroży. Fascynują go zapachy „kościoła łacińskiego, cerkwi i bożnicy, pozornie do siebie niepodobne”, które łączyła woń „zbutwiałych książek porzuconych na przepastnych strychach”. Przygląda się przypalonym przez słońce rudziejącym sierpniowym ogrodom oraz majestatowi gór, które otaczają pola i dalekie zakola rzeki. Walcząc z zadyszką, wdrapuje się na Górę Królowej Bony, by z niej kontemplować krajobrazy, którymi się nasyca, które rozbudzają jego bujną fantazję, pulsującą kolorami i emocjami. Bywa też w sklepie Soni Teichman i Miny Vogelbaum, w którym sprzedawano pocztówki Krzemieńca z białym gmachem Liceum Krzemienieckiego.
Paźniewski pisze w swej powieści o krainie barwnych przestrzeni, o ulubionych ustroniach romantyków, tajemniczych zaułkach, o garbatych uliczkach, „fantazyjnie pokrzywionych drzewach”, „łysych grzbietach wzgórz otaczających Krzemieniec” i o „starym kurhanie”, zwanym Tatarską Górką, gdzie pogrzebano krymskich najeźdźców zabitych przez polskich husarzy w krwawej potyczce przed trzystu laty.
Zapamiętałem ten pejzaż - pisze Paźniewski - zimą z wysokości wzgórz panujących nad miastem, w którego panoramie nasze liceum dryfowało niczym olbrzymi parowiec, zakotwiczony w szerokim jarze, z dwoma wieżami kościoła jak masztami. Nasz nauczyciel geografii biegał po ośnieżonych zboczach jak jakiś natchniony sztukmistrz. Przed białym dworkiem Januszewskich [dziadków Słowackiego - S.S.N] rosły fantazyjnie pokrzywione drzewa. Zapamiętałem ten pejzaż w marcu pod niskimi chmurami, kiedy drogi, zawiane śniegiem, prowadziły w niebieskawą wołyńską przestrzeń, po której echo niosło dalekie skuczenie psów. Od rana srożyła się rozchwieja i na przęsłach starego mostu królewskiego zakładano stalowe izbice, czyli łamacze lodu, chroniące słupy przed naporem kry. Oto rytm prozy autora „Krótkich dni”.
Wołyń Paźniewskiego jest krainą wężowato wijących się rzek i zrujnowanych zamczysk na wzgórzach, siedzibą wojskowych garnizonów rozlokowanych po Zbrucz i zakola Dniestru, światem małych hoteli żydowskich w miasteczkach pogrążonych w letargu, ziemią zapomnianych mogił i krainą melancholii znaną z „Beniowskiego”. Jest siedliskiem wielu znachorów, m.in. sprzedających na jarmarkach „jedyną skuteczną” maść na odciski, wytapianą z kociego sadła.
Wołyń to świat wielu języków, swoistej mieszaniny kresowej odmiany polszczyzny, języka Rusinów, Żydów tam mieszkających, inkrustowany językiem czeskim i rosyjskim. Jest to swoista wieża Babel z pomieszaniem dialektów. Mieszkańcy tych okolic wypracowali swój własny zakodowany szyfr zrozumiały dla wszystkich. Żyli tam obok siebie emigranci rosyjscy, Niemcy wołyńscy, Karaimi i Czesi, w tym sławni browarnicy, jak Wacław Zeman w Łucku i Józef Martinek w Krzemieńcu.
Trzej straszliwi jeźdźcy Apokalipsy
Powieść kończy scena, w której Cyganka przepowiada chłopcu przyszłość, powtarzając ciągle: „Widzę wokół ciebie jakąś wielką podróż”. A mówi to na kilka dni przed 1 września 1939 roku. Dziś wiemy, że ta wielka podróż to zapowiedź tragedii, wywózek na Sybir, do łagrów sowieckich i kacetów hitlerowskich, na roboty przymusowe do Niemiec, a później ekspatriacji na ziemie zdobyte na Niemcach - na Śląsk, Pomorze i Mazury.
Powieść „Krótkie dni” jest balladą o dawnym Krzemieńcu i jego okolicach. Święci w niej triumf sztuka barwnego opisu i pulsują młodzieńcze emocje. Poszczególne wątki rozlewają się szeroko w aurze jesieni - symbolicznego schyłku odchodzącego świata w atmosferze zbliżającej się apokalipsy: trzej straszliwi jeźdźcy egzekutorzy (hitlerowcy, bolszewicy i banderowcy) stoją już u bram Krzemieńca, choć jego mieszkańcy nic o tym jeszcze nie wiedzą.
Maść „Pożegnanie z kłopotami”
Paźniewski potrafi pisać frywolnie, ale ze smakiem. Oto jedna z legend krzemienieckich zanotowana w jego powieści „Krótkie dni”.
Do Krzemieńca od czasu do czasu przyjeżdżał z Ostroga dr Dowoyno-Sołłohub, który pewnej srogiej wołyńskiej zimy wynalazł maść leczącą męską niemoc. Ten jego produkt miał być o wiele skuteczniejszy od sprzedawanego na odpuście ormiańskim w Kutach (co roku 13 czerwca) proszku mającego przywrócić mężczyznom sprawność miłosną. Na tej maści dorobił się dr Dowoyno-Sołłohub dużego majątku i z parterowego drewnianego baraczku przeniósł swój gabinet do stojącego w pobliżu rynku murowanego domu, na którym umieścił pokaźny szyld z dużym wężem lekarskim i napisem: „Maść Pożegnanie z kłopotami”. Z jego produktu korzystali głównie wojskowi, zwłaszcza starsi oficerowie z wyszwarcowanymi wąsami. Cudowna maść składała się z wyciągu z korzeni jałowcowych, lubczyku i tureckiego pieprzu, ale nikt nie znał jej dokładnej receptury, a klienci odwiedzali dr. Sołłohuba wieczorami i nie przechwalali się nikomu swymi wizytami.
Opowiadano, że po tej maści 75-letniemu kupcowi ze Zdołbunowa żona urodziła chłopca zdrowego jak rzepa. Fama, że po maści ustępowały wszystkie męskie słabości, niosła się daleko poza Ostróg, Krzemieniec, Zdołbunów, Równe i Horochów.
Irytowało to bardzo księdza Doleckiego, który każdej niedzieli grzmiał na kazaniu, że „niektórzy zabłąkani, zamiast chodzić do kościoła, zajmują się produkowaniem maści, mającej służyć rozpustnikom i obrazie Bożej”. Nie przejmowano się jednak opinią księdza Doleckiego, bo sam zażywny duchowny też nie był bez winy, przedkładając ziemskie przyjemności nad umartwiania i posty: namiętnie grał w wołyńskiego preferansa (przegrywając czasem duże sumy) i nie stronił od piołunówki, która ścinała z nóg nawet oficerów. Nie przejmowano się więc pogróżkami leciwego duchownego skierowanymi do pomysłowego lekarza, którego sława niosła się po całym Wołyniu.
Odnosząc sukcesy finansowe, dr Dowoyno Sołłohub, postanowił wysłać dzieło swego życia - maść na męską niemoc - do Francuskiej Akademii Nauk w Paryżu, chcąc uzyskać glejt na patent. Czekał miesiącami na odpowiedź, która jednak nie przychodziła. Codziennie zamęczał listonosza pytaniami, czy ma dla niego jakiś list z Paryża. Niezrażony lekceważeniem, pewnego dnia dowiedział się, iż do Równego przybyła francuska misja wojskowa. Udał się tam niezwłocznie, przypiąwszy do swego garnituru wszystkie swoje medale bojowe, i wziął ze sobą kilkanaście pudełek maści, którą nazwał „Pożegnanie z kłopotami”. W Równem udało mu się dotrzeć do szefa misji i zainteresować go swoim „wiekopomnym wynalazkiem”. Dowodził, że może on mieć wielkie znaczenie polityczne: „Brak maści u ewentualnych naszych wrogów - przekonywał szefa misji - może skutecznie powstrzymać przyrost naturalny w tych krajach. I odwrotnie: powodować zwiększenie naszego przyrostu, co z punktu widzenia wojskowego nie jest bez znaczenia”.