Na własną odpowiedzialność
Wokół szalał nazizm, a Herman Hesse, siedząc w domu w miarę spokojnej, neutralnej Szwajcarii, pisał „Grę szklanych paciorków”. Uciekając od rzeczywistości tworzył alternatywną przestrzeń świeckiego zakonu Kastalii, gdzie absolwenci szkół elitarnych rozwijają się duchowo i naukowo, na przekór normalnemu światu, zajmując się zupełnie niepraktycznymi z punktu widzenia zwykłych ludzi sprawami, jak na przykład średniowieczne madrygały.
Czołowe znaczenie ma dla nich muzyka jako jedna z najbardziej abstrakcyjnych sztuk, która jest tu syntezą dokonań całej kultury. A najwyższym jej wyrazem jest prowadzona przez mistrzów i wciąż rozwijana tytułowa gra szklanych paciorków.
Jej skomplikowane zasady trudno opisać w kilku zdaniach. Jeszcze trudniej przenieść je do teatru, na co odważyła się reżyserka Małgorzata Warsicka, razem ze scenografem Marcinem Chlandą, choreografką Anną Nowicką i kompozytorem Karolem Nepelskim. I choć nie uważam spektaklu „Szklane paciorki. Gra. Rozpoznanie.”, pokazywanego w Małopolskim Ogrodzie Sztuki, za w pełni udany, to jednak zaintrygował mnie on i sprawił, że chciało mi się o nim rozmawiać.
Już samo wejście w ciemną przestrzeń sceniczną, magicznie wręcz oświetloną, w której elementy scenografii stanowią m.in. dawne instrumenty takie jak guqina, czyli najstarszy, znany od ponad 3000 lat chiński instrument strunowy, czy hinduskie bębny. Wykonywana na nich nieoczywista muzyka wprowadza w iście medytacyjny nastrój, w którym z uwagą słucha się słów wypowiadanych przez Feliksa Szajnerta, wcielającego się tu w bohatera Hessego Józefa Knechta. Patrząc na niego złapałam się na tym, że właśnie tak, czytając książkę, wyobrażałam sobie mistrza gry szklanych paciorków, który uzyskuje w zakonie najwyższą pozycję, by w końcu z niego uciec. Świetnie wtórował mu Tomasz Międzik, wodzony na pokuszenie przez uosobienie grzesznej kobiecości (Karolina Kazoń). Jego rozpacz i rozdarcie zakończyła przejmująca pieśń, odegrana na najwrażliwszych strunach.
To była część spektaklu, która wciągnęła mnie do scenicznego świata bez reszty. Jednak w pewnym momencie przedstawienie zaczęło zmierzać w stronę współczesności. Na bazie precyzyjnie budowanej struktury muzycznej Agnieszka Judycka wykrzyczała teksty, które intelektualnie nie przystawały do filozoficznych rozważań Hessego. Prywatne problemy młodych ludzi, którzy oglądają profile swoich ojców na Facebooku, jakoś nie bardzo mogły konkurować ze snutymi nieco wcześniej refleksjami na temat sztuki i życia duchowego wpływającego na losy świata. Choć niewątpliwie ich chęć ucieczki od rzeczywistości łączyła się jakoś z rozważaniami i postawą autora, który schował się w swoim świecie przed tym, co działo się na zewnątrz. Jednak nawet ekspresja i rytm tej sekwencji przedstawienia nie przekonały mnie, a - wręcz przeciwnie - odepchnęły pseudofilozoficznym jazgotem.