Nasze dziecięce marzenie? Skórka chleba lub zmarznięty ziemniak
- Dzieciństwo? Czy ja byłem dzieckiem? - zaczyna głośno zastanawiać się Jerzy Jozanis. - No tak, byłem. Ale to tak dawno. Przed wojną. Nawet guwernantkę miałem. Byłem ja, młodsza o trzy lata siostra i o cztery brat.
Nie, dzieciństwo pana Jerzego nie kończyło się 17 września 1939 roku, gdy zobaczył sowieckie samoloty. Ani wtedy, gdy Sowieci zabrali radio, gdy dokwaterowali jakichś obcych ludzi, ani nawet, gdy zabrali tatę i dziadka. Była przecież babcia i - co najważniejsze - mama. Były, gdy 13 kwietnia kazano im się pakować. Dzieckiem był jeszcze nawet w bydlęcym wagonie jadącym na wschód, do Kazachstanu, nad Irtysz. Praca w kopalni złota, w sowchozie, w kołchozie. Nie wiedział nic o armii Andersa i o tym, że mama nie miała tyle odwagi, aby z dziećmi ruszyć w nieznane, ale też nie chciała przyjąć obywatelstwa ZSRR. Wtedy zaczął poznawać głód. Tak, to chyba ten prawdziwy głód, który innym zabierał godność, jemu odebrał dzieciństwo. A może to było rozstanie z mamą, z babcią, ostatnimi dorosłymi, dla których był dzieckiem. Tato nie wrócił, dziadek zmarł.
Zostali sami
- Z grupą chłopców staliśmy obok kwiatów tabaki - opowiada zielonogórzanin. Z domu wyszła jakaś Kazaszka i zaczęła na nas krzyczeć. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. W efekcie mama stanęła przed sądem pod zarzutem niedopilnowania, zaniedbania dzieci. Wyrok brzmiał: lata łagru. Została nam babcia. Niestety także wkrótce zmarła. Kiedy pomagałem kopać groby dziadka i babci, chyba nie byłem już dzieckiem.
Przez chwilę trójką sierot zajmowała się pani Zielińska, koleżanka mamy. Władze jednak nie pozwoliły. Pojechali do Pawłodaru. Śnieg, sanie, jakiś Kazach powożący… Zostały tylko obrazy. Później kilka dni przy jakiejś rodzinie. Zapamiętał białą, pachnącą pościel i krótki czas w domu starców. Starsze kobiety cmokające nad losem takich dzieciaczków. Wokół obce twarze, język, korowód urzędników, pieczątki, przerzucanie z kata w kąt. Wreszcie decyzja. Pojadą do rosyjskiego sierocińca w Irtyszku. Jerzy miał wówczas 13 lat.
- Rozdzielono nas z siostrą, która znalazła się na dziewczęcym oddziale - wspomina. - Później opowiadała, że to był czas upokorzeń. Inne dzieci wzięły na celownik ją, Polkę, i Maszę, pochodzącą z rodziny białych oficerów. Tak, dziewczynki były gorsze. Z bratem spaliśmy w jednym łóżku, ale w grupie obowiązywała jakaś solidarność. Utworzyły się takie jakby gangi, które całymi dniami starały się zdobyć coś do jedzenia i później dzieliły się sprawiedliwie.
Zapytany o zabawki, zabawy z dziećmi, pan Jerzy zaczyna się śmiać. Nie jest to wesoły śmiech.
- Widać, że pan nigdy nie był naprawdę głodny - tłumaczy. - Gdy obierki, ogryzek, skórka od chleba staje się najwspanialszym łakociem. Zamiast chęci zabawy jest tylko szukanie czegoś, co można pogryźć i połknąć.
Do tego codzienne porządki, regulamin, dyscyplina. Marzenie o tym, aby trafić do grupy chłopców, która ma pławić i myć konie. Mądre, spokoje zwierzęta były jak odległe wspomnienie domu. Tęsknił też za książkami. Ale tutaj te polskie były nie do dostania.
- Brakowało nam języka polskiego, słysząc go, czuliśmy, że nie jesteśmy sami - dodaje. - Tak było jak jakiś działacz polonijnej organizacji zorganizował dla nas Boże Narodzenie. Dostaliśmy czapki w prezencie. Pal licho czapki, ale spotkaliśmy kogoś, kto mówił po polsku. To tak jak rodzina.
Stali się dorośli
Później chłopcy popełnili błąd, uciekli. Chcieli wrócić do domu starców w Pawłodarze. Do tych miłych staruszek, które traktowały ich jak dzieci. Za karę trafili do bidula w Bigienii. To było niemal więzienie. Tutaj rozdzielono go z bratem i dano odczuć, że są inni, że są… Polakami. Wkrótce znalazł się w grupie starszych chłopców, których postanowiono przyuczać do zawodu. Tam dopadła go choroba, zapalenie płuc, ale miał szczęście w nieszczęściu. Tym szczęściem była polska pielęgniarka.
- Przyniosła mi gorące kakao - pan Jerzy mówi niemal szeptem. - To był kawałek nieba. Podkarmiała, przyniosła „Grażynę” i „Konrada Wallenroda”. To ona też podpowiedziała mi, że w Pawłodarze jest polska szkoła. Udało się. I zamieszkałem w kolejnym bidulu, ale tam dzieci były inne, też tacy mali dorośli. Później już dowiedziałem się, że to były sieroty z Leningradu. Pisałem do siostry po polsku i do brata po rosyjsku. I miałem jedno marzenie, zebranie rodzeństwa do kupy.
W 1945 roku Związek Patriotów Polskich zaczął „zbierać” polskie sieroty. Do Pawłodaru z dziećmi z Irtyszka przyjechała siostra, z Bigenii brat. I znów urzędnicy i rada, aby - jeśli ktoś ma krewnych na terenie ZSRR, w żadnym wypadku do tego nie należy się przyznawać. Oni nie mieli nikogo…
- Wtedy zobaczyłem, że moja siostrzyczka i braciszek też stali się... dorośli - dodaje pan Jerzy. - Byliśmy szczęśliwi, że jesteśmy razem i mogliśmy cieszyć się z tego, że wokół słyszymy język polski, że możemy chodzić do szkoły. Później był dom edukacyjny dla polskich sierot i wreszcie dom dziecka w Kwidzyniu...
Smak pokrzywy
Mamy Eugeniusz Bonderewicz z Zielonej Góry nie pamięta. Wcześnie odeszła z tego świata. Po jej śmierci ojciec ożenił się po raz drugi, też ze Stanisławą. Ale niedługo cieszył się życiem. Galopujące suchoty. Zostaliśmy z tą macochą... To była dobra kobieta.
Przyjechali w nocy: „Zbierajcie się! Jedziecie do innej obłasti. Minęli Ural, Swierdłowsk... Gdy transport z zesłańcami dotarł do celu, gdzieniegdzie śnieg już topniał.
- Baraki, strasznie dużo pluskiew, karaczany. W pokoju było nas trzy rodziny, razem trzynaście osób - wspomina pan Eugeniusz. - Powiedzieli, że możemy odejść najdalej 500 metrów od baraków, a to były już góry, skały, kopalnie rud żelaza, stare, pozawalane, a dalej nowe. Tam zatrudniali mężczyzn, a matka chodziła na torf. Kopali torf, układali w foremki, ubijali, suszyli i to do palenia było.
Mały Gienio trafił do przedszkola, otwarto szkołę, do której dzieci chętnie chodziły, także dlatego, że mogły tam coś zjeść... Sieroty, takie jak rodzeństwo Bonderewiczów, mogły zostać zabrane do Anglii. „Gdzie ta Anglia jest? Jak mamy umrzeć, to umrzemy tu, na Syberii” - powtarzała pani Stanisława. Długo się wahała, wreszcie naszykowała zapas chleba i wraz z dziećmi też chciała wyjechać. Niestety, decyzję podjęła zbyt późno i nie dostała zgody.
- Zjedliśmy ten chleb i głodowaliśmy. Głód już był cholerny - zaznacza pan Eugeniusz. - Na wiosnę, jak śnieg się roztopił, to z siostrą wydłubywaliśmy zmarznięte ziemniaki z pola. Gotowało się je, ale to jakby taki kisiel się robił. Soli nie było… Ja do tej pory chleb szanuję, nie wyrzucam. Mnie zawsze chleb smakował, każdą kruszynkę się podniosło. Kto nie głodował, nie wie, co to jest głód. Ja z głodu byłem tak spuchnięty, że na oczy nie widziałem... Po lebiodę, pokrzywę trzeba było iść przez las, kawał drogi. Raz my zobaczyli na polu, że posiali groch, zaczęliśmy wydłubywać. Przyjechał jakiś stróż na koniu, jak rzemieniem po plecach przeciągnął...
Z piekła do raju
W 1943 roku zaczęły powstawać polskie domy dziecka. - Ludzie podpowiadali matce, żeby nas oddała, że sobie nie poradzi. Tak zrobiła - relacjonuje pan Eugeniusz. Razem z siostrą Stefanią, pod opieką pewnej Polki, ruszyli w podróż do Monetnej. Tam czekał na nich piętrowy budynek z drewna. Pusty. Trzeba było wszystko zorganizować. Spali na wojskowych noszach, podniesionych na koziołkach, przykryci kocami. Około stu dzieci, dziewczynek i chłopców. Zimno było jak cholera - wzdryga się pan Eugeniusz. - Przyjechaliśmy jakoś na jesień. Były korzenie po kapustach, kaczany, to my żeśmy wygryzali ten środek. Później zaczęliśmy chodzić do szkoły, ja do pierwszej klasy. Zawsze szybciutko odrobiłem lekcje i leciałem do kuchni obierać ziemniaki. Ja z kilo ziemniaków potrafiłem tam zjeść, na surowo. Sam się dziwię, nie mogę uwierzyć, że te ziemniaki tak jadłem.
- Najgorzej, jak przychodziła zima - kontynuuje pan Eugeniusz. - Musieliśmy być samowystarczalni. Starsze chłopaki jechali do tajgi, ścinali drzewa i cięli na metrówki może. Mieliśmy konia i tym koniem zwozili do wąskotorówki i do domu dziecka. A my mieliśmy obowiązek pociąć to na klocki, porąbać i dziesięć takich stosów metrowych trzeba było przyszykować codziennie.
W Monetnej z siostrą doczekali końca wojny. Wiosną 1946 roku gruchnęła wieść, że wracają do Polski. Polski, której za bardzo już nie pamiętali. Zaprzyjaźnione Rosjanki pomogły udekorować wagony i transport ruszył do punktu zbornego w Płocku. Tam siostrę skierowali do Sławięcic pod Kędzierzynem-Koźlem, a brata do szpitala w Warszawie, z powodu czyraków na głowie. - Warszawiacy przynosili nam cukierki, owoce, zabawki, jak usłyszeli, że my Polacy z domu dziecka z Rosji... - podkreśla pan Eugeniusz, który trafił także do Sławięcic. - Domem dziecka opiekowała się żona wpływowego polityka. Czekolady, ciastka z orzechami... Tak, to był raj. ą