Najdalszą podróżą zagraniczną mego dzieciństwa była wyprawa na kolonię pod Cottbus. Z całego wyjazdowego podniecenia szczególnie zapamiętałem załatwianie kieszonkowego.
Mogłem zabrać ze sobą maksymalnie 200 enerdowskich marek, bo tyle wynosiło oficjalne maksimum. W Zielonej Górze mieliśmy tylko jeden bank, który zajmował się wymianą i trzeba było jeszcze mieć specjalną „książeczkę walutową”, żeby te 200 marek legalnie przewieźć na drugą stronę granicy.
Ceregiele okrutne, a efekt mizerny. Nic z tego ani wtedy, ani dziś nie rozumiałem. Nie znałem też siły nabywczej wschodnioniemieckiej waluty. Szybko poznałem i moje zdziwienie tylko wzrosło. Skoro tyle formalności trzeba załatwić, żeby kupić „ludowe” marki to jak zdobyć mityczne dolary?
Zielone to był fetysz słusznie minionych czasów. Działały na ludzi i władzę jak narkotyk. Państwo praktycznie nie pośredniczyło w wymianie i z umiarkowanym zapałem ścigało wszystkich tych, którzy robili to nielegalnie. Nawiązując do dzisiejszej narkotykowej nomenklatury - mogłeś beknąć za samo posiadanie, ale nie musiałeś. Za „zielone” można było spełniać marzenia. To właśnie wtedy poznałem charakterystycznych panów, którzy w okolicach PKO na deptaku nagabywali przechodniów szeptem: „Czincz many, marki, dolary”. Cinkciarze.
W czasach mojej głębokiej młodości uchodzili raczej za niebezpiecznych cwaniaków, a nie za przejaw oddolnej inicjatywy gospodarczej. Zła sława cinkciarzy brała się z ryzyka, które wiązało się z wymianą. Podobno można było dostać w łeb albo rulon z pociętymi gazetami. Kiedy dowiedzieliśmy się, że jeden z naszych wuefistów opyla walutę, patrzyliśmy na niego jakoś tak inaczej, jakby z nieco mniejszym szacunkiem. Przynajmniej tak mi się dziś wydaje.
Z biegiem lat zapomniałem o cinkciarzach, bo walutę można było wymieniać w kantorach i nikt już nie nagabywał pod bankami czy obok jubilera, ale oni sami o sobie przypomnieli. Ćwierć wieku później pewien cinkciarz z Zielonej Góry sponsoruje dobro narodowe - polski futbol, zaprasza do zabawy byłych prezydentów, współpracuje z legendarnym Chicago Bulls, planuje badania nad sztuczną inteligencją. Aż trudno uwierzyć jak szybko smutny pan spod PKO pokonał ogromny szmat drogi i stał się księciem finansjery. Natury jednak nie oszukasz.
Falubaz ma przeszło 60 lat i nauczył się już, że nie wolno wybrzydzać. Jak dają bierz, a przy „czarnym sporcie” zawsze się człowiek trochę pobrudzi. Wygląda jednak na to, że po zetknięciu ze współczesnymi cinkciarzami nie wystarczy umyć rąk. Klub został wmanewrowany w sytuację, która daje zarobić wyłącznie prawnikom. Kiepski interes i zupełnie zbędne, bo źle oddziałujące na wizerunek zamieszanie. Brakuje jeszcze tylko sporu o Myszkę Miki. Od lat złośliwcy dopytują czy zielonogórski klub zapłacił dolę spadkobiercom Walta Disneya? Były partner ma kontakty w USA i zapałem porównuje różne znaczki, a stąd już bardzo blisko do rozmaitych, także złośliwych pomysłów. Idę dokładniej obejrzeć tę myszkę, bo coś może być na rzeczy i trzeba będzie zmieniać herb aż do wyjaśnienia sprawy. Czincz many, marki, dolary?
Marcin Łada