Pan Bałucki się zastrzelił
Pan Michał Bałucki się zastrzelił - donoszą aktorzy w finale przedstawienia „Z biegiem lat, z biegiem dni [gdzie jest Pepi]”, które miało premierę na scenie Teatru im. J. Słowackiego. Zastrzelił się, bo przestano wystawiać jego komedie. Świat się zmienił, ludzie, których opisywał odeszli, przyszli nowi, którzy inaczej patrzą na sztukę. Ale jakoś mi tego pana Bałuckiego żal, gdy grający go Sławomir Rokita bezradnie stoi na pomniku i nie może pojąć, dlaczego już go nikt nie chce.
Uczucie żalu towarzyszyło mi zresztą przez cały spektakl Agnieszki Glińskiej. Reżyserka sięgnęła po pamiętny scenariusz Joanny Olczak-Ronikierowej, który posłużył Andrzejowi Wajdzie do teatralnej i telewizyjnej realizacji, wyłuskała z niego najbardziej interesujące ją fragmenty, dopisując do nich opowieść o swojej żydowskiej prababci Pepi, która przed wojną mieszkała w Krakowie. Sam pomysł wydał mi się niezwykle interesujący, tym bardziej, że podobnie jak Agnieszka Glińska pasjami uwielbiam chadzać śladami przeszłości, szukać jej w zatęchłych krakowskich kamienicach, w których murach zatrzymał się czas i historie ludzi.
Zatrzymała się też młodopolska legenda o tłamszonych przez społeczeństwo artystach, o pełnych brzuchach filistrów, mrocznych tajemnicach pań Dulskich i kokot, którym nie należy się kłaniać. Ronikierowa opisała ten świat, który tak naprawdę bardzo łatwo wykpić i ośmieszyć, z czułością. Agnieszka Glińska potraktowała go bardzo chłodno, co zupełnie nie współgra z jej osobistą, przedstawianą na scenie historią. Odniosłam wrażenie, że za wszelką cenę chciała się od niej zdystansować, by broń boże nikt nie posądził jej o sentymentalizm.
Świadczy o tym choćby fakt, że historię Pepi reżyserka czyta na scenie z zeszytu, obojętnym głosem referując dzieje swojej rodziny. Jej prababka jest w tym świecie osobnym bytem, kimś kto nie przystaje do bohaterów spektaklu, uosobieniem kogoś, kto zawsze będzie inny. Zastanawiam się, czy to był powód, dla którego Glińska prowadziła tak przedstawienie, by tytułowa bohaterka stanowiła przez cały czas dysonans, nie rymujący się losami pozostałych postaci. Nie spodziewałam się, że będą one odgrywać realistyczne, psychologiczne dramaty, ale nie bardzo rozumiem, dlaczego aktorzy stawiają sobie za główny cel utrzymanie rytmu przedstawienia, umuzycznianie języka, przekładanie go na ruch, gubiąc przy tym sens opowieści. Chaos, który panuje w niezmieniającej się przez niemal cztery godziny przestrzeni teatralnej, nie tylko męczy, ale i sprawia, że coraz mnie interesował mnie spektakl, szczególnie w drugiej jego części, która w znacznym stopniu składała się z obszernych fragmentów „Moralności pani Dulskiej”.
Jej autorka Gabriela Zapolska pojawia się na scenie, by wyznać jak strasznie nienawidzi zatęchłego, rozplotkowanego Krakowa. Bez wątpienia zapamiętam z tej roli Dorotę Godzic. Zapamiętam również Łukasza Simlata jako Przybyszewskiego, a także Katarzynę Zawiślak-Dolny jako Dagny. Jednak najdłużej zostaną we mnie smutne oczy Sławomira Rokity jako Michała Bałuckiego. Może dlatego, że w nim jedynym dostrzegłam prawdziwy, ludzki dramat, którego za sprawą inscenizacyjnych zabiegów tak naprawdę w innych postaciach nie było.