Proszę Boga o dalsze zdrowie i o to, żeby los, jaki mnie spotkał, nie dotknął nigdy moich bliskich ani nikogo na świecie - tak mówi moja prababcia Maria Czaja. Kiedy wybuchła wojna miała 7 lat...
Moje Babcie i Dziadek urodzili się w latach pięćdziesiątych tj. 1950-1953 roku. Ich życie, spędzone w większości w miejscowości w której obecnie wszyscy mieszkamy było z pewnością ciekawe i urozmaicone, ale inne i spokojniejsze niż moich Pradziadków. Jeden z Pradziadków był oficerem i został zamordowany w Katyniu.
Tej historii nie znam jednak szczegółowo, ponieważ wszyscy świadkowie tamtej tragedii już nie żyją. Najstarszą osobą w mojej rodzinie jest Prababcia Marysia, która ma obecnie 85 lat i to właśnie z Nią rozmawiałam o jej dzieciństwie i życiu.
Prababcia Maria Czaja z domu Drytko urodziła się 24 marca 1932 roku we wsi Dalekie, powiat żydów, powiat Stanisławowski, dawniej ZSSR, obecnie Ukraina. Rodzice pochodzili z województwa krakowskiego. Ojciec Prababci należał do armii Piłsudskiego. W 1924 roku został osiedlony na wschodnich terenach Polski, gdzie się urodziła Prababcia. Mieszkała z rodzicami i z trojgiem starszego rodzeństwa w maleńkiej wiosce.
Teraz będę pisała i odtwarzała opowiadanie Prababci Marysi jej słowami:
Gdy miałam 6-7 lat, rodzice zaprowadzili mnie na półkolonie do wioski oddalonej od mojego domu około trzy kilometry. Pewnego dnia, przebywając w półkolonii, usłyszeliśmy ogro-mny huk. Byliśmy przerażeni. Nasza opiekunka starała się nas uspokoić. Przekazała nam, że to wojna. Nie wiedziałam, co to znaczy. Po powrocie do domu zobaczyłam łzy w oczach moich rodziców. Tak skończyło się moje dobre i spokojne dzieciństwo. W domu zbierali się sąsiedzi i przy zaciemnionych oknach słuchali radia. Ojciec często wyjeżdżał z domu i wracał po 2-3 dniach i szeptem rozmawiał z mamą. Pomagał chyba uciekającym żołnierzom. Pewnego dnia przyszli pod nasz dom Ukraińcy. Baliśmy się ogromnie, robiąc znak krzyża, czekaliśmy na śmierć. Jako dziecko podbiegłam do jednego z nich i prosiłam o darowanie życia. Czekałyśmy na powrót ojca i brata. Ich nie wcielono do wojska. Ojciec miał wtedy 50 lat, a brat 13 lat, więc był za młody.
W naszej wiosce mieszkała jedna rodzina ukraińska, byli to dobrzy ludzie, dzięki nim wiele rodzin uratowano od śmierci. 10 lutego 1940 roku o godzinie trzeciej nad ranem obudził nas łomot do drzwi. Po zapytaniu przez ojca „kto tam?” usłyszał rosyjską mowę. To byli trzej uzbrojeni w karabiny enkawudziści. Postawili pod ścianą ojca i brata z rękoma do góry. My byłyśmy przerażone.
Kazano nam spakować w worki najpotrzebniejsze rzeczy, bo tam, gdzie pojedziemy, wszystko będzie potrzebne i Sybir wszystko przyjmie. Pod każdym domem we wsi stały zaprzężone sanie, na które ludzie ładowali swój podręczny dobytek. Zawieziono nas na stację kolejową, na której stały wagony towarowo- bydlęce. Do każdego wagonu przydzielono po cztery rodziny. W wagonach znajdowały się gołe prycze, a na środku mały żeliwny piec i dziura w podłodze służąca jako ubikacja. Zatrzaśnięto za nami drzwi wagonów. Wszędzie rozlegał się płacz i kwilenie maleńkich dzieci. Nie dawano nam nic do jedzenia ani do picia, było bardzo zimno. Aby zaspokoić pragnienie ludzi, wydrapywali śnieg z okienek i spomiędzy desek. Na pierwszym postoju dano nam kilka małych czarnych chlebków, po wiaderku wody i kilka polan drzewa do piecyka.
Postoje były co 3-4 dni i wtedy dostarczano nam te minimalne ilości jedzenia. Coraz więcej dzieci i ludzi starszych umierało z głodu, chorób i wycieczenia. Zmarłych nie grzebano, tylko wyrzucano z wagonów prosto na śnieg. Przy życiu trzymała wszystkich nadzieja i modlitwa. Podróż w tych okropnych warunkach trwała około miesiąca. Kiedy wysadzono nas z wagonów, zostaliśmy wygonieni, jak dla mnie, do ogromnego budynku, pozostałości po cerkwi. Ludzi było bardzo dużo - czekaliśmy, co będzie dalej. Zaprowadzono nas do dużej łaźni i rozpoczęto szczepienia. Po tygodniu zabrano nas samochodami ciężarowymi z plandekami do miejscowości Komi - podróż trwała około tygodnia. Następny etap drogi przebyliśmy na saniach w około dwumetrowym śniegu wśród ciemnych lasów. Widzieliśmy czasem małe wioski pogrążone po dachy w śniegu. Wieczorem dotarliśmy do ogromnego baraku w środku ciemnego lasu ogrodzonego drutem kolczastym. Warunki w baraku były podobne do tych z wagonów bydlęcych. Na drugi dzień wszyscy byli zapędzeni do wykonywania ciężkiej pracy przy wyrębie, obróbce i transporcie drzew. Za tę ciężką pracę wynagrodzeniem było 40 dkg chleba i talerz zupy.
Nie wolno nam było opuszczać tego miejsca. Nasze życie w tej męczarni, w zimnie, głodzie i niedostatku trwało chyba 2 lata. Polacy budowali z bali drewna małe domki i tam przenosili swoje rodziny. Ludzie z tego wycieńczenia umierali jak muchy, nikt tym się nie przejmował , zmarłych wywożono w las i tam ich grzebano bez żadnych ceremonii - jak psy. Panowała ogromna bieda, szalał tyfus, świerzb, wszawica i było dużo pluskiew. Kąpiele przeprowadzano w tak zwanych baniach oddalonych około 40 m od baraków.
W 1943 roku dostaliśmy trochę wolności. Dostaliśmy się do miejscowości Ib. Ludność kom-ska była bardzo przychylna i dużo nam pomagała. Z czasem wszystkie dzieci podlegające obowiązkowi szkolnemu zabrano przymusowo od rodziców. Umieszczono nas w internacie, oddalonym od domu około cztery kilometry i tam rozpoczęłam naukę w ruskiej szkole. Z wycieńczenia zachorowałam na tyfus i zapalenie płuc. Dzięki opiece żydowskiego lekarza uniknęłam śmierci, która stała się udziałem wielu moich koleżanek i kolegów. Szybko nauczyłam się języka komskiego, dzięki temu mogłam pomóc rodzicom przetrwać ciężkie czasy, żebrząc. Na tej drodze również, jak pamiętam, spotykaliśmy szlachetnych ludzi.
Pobyt na Syberii dobiegł końca. Przez Ibu płynęła głęboka i szeroka rzeka Sysoła, po której statkiem „Borodino” dopłynęliśmy w okolice Kaukazu. Był to rok 1944. Losy rzuciły nas w rejon Krasnodarska do sowchozu nr 3 Kombikorm. 27 grudnia 1944 roku zmarł mój ojciec i tam na Kaukazie został pochowany. W marcu 1946 roku oznajmiono nam, że wracamy do Polski.
Transportem dojechaliśmy do Opola, skąd wróciliśmy w rodzinne strony do Szczurowej, koło Tarnowa. 1 maja 1946 roku przyjechałam z rodziną do Czystkowa, dzisiejszego Radomierza. Tu zaczęło się moje nowe życie, nie zawsze usłane różami. Dzięki Bogu założyłam rodzinę, urodziłam trójkę dzieci. Dzisiaj mam czwórkę wnuków i cztery prawnuczki. Mając 85 lat, cieszę się w miarę dobrym zdrowiem na ciele i umyśle. Mieszkam z rodziną w czteropokoleniowym domu: ja, syn z żoną, wnuk z żoną i dwiema córkami. Proszę Boga o dalsze zdrowie i o to, by los, jaki mnie spotkał, nie dotknął nigdy moich bliskich ani nikogo na świecie.
Prababcia wspominając tamte czasy miała łzy w oczach.
Historia ta bardzo mnie poruszyła i wstrząsnęła. Słuchając wspomnień Prababci, bardzo się wzruszyłam. Ciężko mi jest sobie wyobrazić, że to wszystko przeżuła jako dziecko. Jak okrutnie obszedł się los z Nią i jej najbliższą rodzina oraz innymi towarzyszami tej niedoli.
Prababcia Marysia swoje bolesne przeżycia i wspomnienia zawarła również w napisanym przez siebie w 2000 roku wierszu.
autorka jest uczennicą Gimnazjum Nr 1 im. Tadeusza Kościuszki w Jeleniej Górze