Siedemnastoletni Janek z siostrą Zosią uciekli z domu dziecka do stryja Tomasza, by się nimi zaopiekował.
W roku 1946 nowy rząd polski wydał rozkaz zasiedlenia ziem odzyskanych. Ludność połud-niowo-wschodnich wojewódz-tw Polski miała się przymusowo przenieść na zachodnie tereny kraju. Wielki opór i niezadowolenie zagościły w polskich rodzinach, którym odebrano radość z odzyskania wolności. Działania antyrządowe były surowo karane. Wśród wielu gorzkich historii zachowała się ta o osieroconym rodzeństwie - Janku i Zosi Berezów. Opowieść o rozpaczy, nędzy i przymusowej migracji.
Był to początek powojennej zimy. Siedemnastoletni Janek wraz z siostrą Zosią planowali ucieczkę z domu dziecka. Osierocone rodzeństwo zachowało w pamięci śmierć swoich rodziców, którzy zginęli z rąk czerwonoarmistów. Jedyny żyjący członek rodziny - stryjek Tomasz -chciał ich przygarnąć, ale nie posiadał właściwych dokumentów.
Decyzję o ucieczce podjęli wspólnie. Spotkali się planowo na umówionym miejscu. W trójkę mieli jechać do rodzinnej miejscowości wujka - Tarnopola i tam rozpocząć nowe życie. Uściskom i pocałunkom nie było końca. Radość przerwał zbliżający się patrol milicji. Ze strachu przed kontrolą wskoczyli do pierwszego składu, który przyjechał na peron. Pociąg jechał do Wilna. Opanowując rozdygotane ciała, zajęli wolne miejsca obok starszej kobiety z dziewczynką. W krótkim czasie nawiązali rozmowę, a powód był zadziwiający jak na takie okoliczności.
Kobiety ukrywały w torbie kotkę - Etnę. Kiedy poczuły się bezpieczne, wywołały ją na posiłek. Zosia była zachwycona, a starsza pani i jej wnuczka zadowolone z przyjaznych współtowarzyszy podróży. Zwierzę łasiło się i przełamywało lody strachu i niepewności. Janek oczarowany urodą Wiktorii - właścicielki kota, zgodził się nawet na wspólne czytanie lektury - jedynej ocalałej książki po pożarze domu. Ich los był podobny. Uciekali, by dotrzeć do nieznanego celu. Wspólna podróż dobiegła końca, drogi przyjaciół rozeszły się. Myśleli, że na zawsze.
W Wilnie przeczekali trzy tygodnie. Przechowywał ich przyjaciel Tomasza z czasów studiów. Zimno i głód zakłócały ich szczęście, dlatego postanowili zdobyć na wsi trochę jedzenia. W drodze natrafili na „ dziwne łapanki” - żołnierze legitymowali ludzi i zamiejscowych przewozili ciężarówkami na dworzec. Tak znaleźli się znowu w punkcie wyjścia. Perony były przepełnione, ludzie rozgoryczeni płakali i próbowali dowiedzieć się, co ich czeka. Nagle wśród tłumu rodzeństwo dostrzegło znajome kobiety, były tak samo przerażone. Pośród krzyków i protestów zaczęto „pakować” ludzi do wagonów. Kobiety weszły jako pierwsze.
Gdy na schody wspięli się Janek z siostrą, drogę zagrodził im funkcjonariusz. Wtedy desperacka decyzja Tomasza miała uratować im życie. W jednej chwili odpowiedzialny mężczyzna chwycił za ręce swojego bratanka i jego siostrę. Pobiegł z nimi do wagonu, w którym siedziały zaprzyjaźnione kobiety. Sprawnym ruchem otworzył okno i wsadził swoich podopiecznych, całując na pożegnanie. Jankowi przykazał: „Jesteś teraz bratem, wujkiem i ojcem jednocześnie. Opiekuj się Zosią jak tylko potrafisz.” Potem odszedł szarpany przez agresywnych żołnierzy.
Po raz drugi rodzeństwo straciło kogoś bliskiego. Płacz rozlegał się po obu stronach okna. Pociechą w tej sytuacji było to, że rodzeństwo było razem ze znajomymi - babcią i wnuczką. Tulili się kurczowo do siebie, przerażeni teraźniejszością i przyszłością. Nagle przez pociąg zaczęła przedzierać się młoda kobieta z chłopcem na rękach. Rozpaczliwie prosiła o pomoc. Niektórzy pytali o co chodzi, inni odwracali ze strachu i zobojętnienia głowy. Zatrzymała się przy przedziale, w którym siedziało roztrzęsione rodzeństwo.
- Ludzie, oddam cały prowiant, który mam ze sobą. Słoiki dżemu, chleb, słoninę - krzyczała oszalała.
Janek spojrzał na siostrę, oboje od dawna nic nie jedli. Oferta była kusząca.
- Co mam zrobić za ten prowiant? - spytał ostrożnie, bo zauważył zbliżających się żandarmów.
- Proszę, zaopiekuj się moim Adasiem. Błagam, on jest najważniejszy.
Kobieta wrzuciła w ramiona młodzieńca oszołomionego chłopczyka i przekazała mu torbę z jedzeniem. Niedługo po tym w asyście żołnierzy opuściła pociąg. Przerażone dziecko wbiło malutkie palce w szyję Janka i płakało cichutko. Było już ich pięcioro. Jedna babcia i czworo wnucząt. I jeszcze kot, ciągle chowany w damskiej torebce. Pociąg ruszył. Na każdej stacji powtarzały się sceny rozstań, agresji, bólu. Najgorsze były jednak egzekucje. Przysłowiową „kulkę w łeb” można było otrzymać za wszystko - za nieposłuszeństwo, za ucieczkę, za kradzież, za niewypełnienie rozkazów. Tak zginął Henryk. Młody mężczyzna, który przez krótki czas jechał z nimi w przepełnionym przedziale. Miał się przesiąść i oddać swoją ukrywaną skrzętnie porcję jedzenia. Nie chciał się podporządkować i zakończyła się jego podróż w nieznane.
Droga była długa, miejsca niewygodne, jedzenia mało, dzieci przerażone i szlochające. Brakowało podstawowych rzeczy - wody, toalet. Wycieńczeni podróżni chorowali, słabych żołnierze wyprowadzali z przedziałów. Nikt nie widział, by wracali. Ta podróż wydawała się nie mieć końca. Wreszcie pociąg stanął w szczerym polu, otworzono drzwi wagonów. Żołnierze informowali: „Dotarliśmy do celu. Witają was Ziemie Odzyskane. Teraz wszystko w waszych rękach. Pozostawione przez Niemców gospodarstwa są Wasze. Domy świecące pustkami będą Waszą własnością. Cieszcie się i dziękujcie władzy ludowej za takie dary”. Wyszliśmy oszołomieni, nie wierzyliśmy w żadne słowo żandarmów. Ruszyliśmy przed siebie. Nikt nas już nie zatrzymywał, nikt nie gonił. Przed nami otwierał się nowy rozdział przyszłości na nowej ziemi, z nowymi ludźmi. To co przeżyliśmy, pozostanie w naszej pamięci i będzie stanowić już na zawsze część historii Dolnego Śląska.
Autorka jest uczennicą Gimnazjum nr 1 im. Jana Pawła II w Chojnowie