Widziałem strach i cierpienie. Bałem się o swoje życie - opowiada Robert Kornaga, który jako pierwszy na Podkarpaciu pokonał COVID-19
Chciałbym zmotywować wszystkich tych, którzy pokonali koronawirusa i wyzdrowieli, do pospieszenia innym z pomocą - mówi Robert Kornaga, pierwszy ozdrowieniec na Podkarpaciu, który już drugi raz zdecydował się oddać osocze, by ratować chorych. To, co przeżył w szpitalu jest dla niego największą motywacją do pomagania innym.
Skąd decyzja o kolejnym oddaniu osocza?
Motywuje mnie to, co zobaczyłem w szpitalu w Łańcucie, oraz to, przez co sam przeszedłem. Widziałem cierpienie i strach ludzi. Sam bałem się o swoje życie. Nikt z nas chorych nie wiedział, czy uda nam się wyjść ze szpitala. Będąc tam, wiedzieliśmy o statystyce pół na pół. Połowa wychodziła ze szpitala, połowa umierała. Takie mieliśmy informacje na początku pandemii, teraz wiemy, że zdrowych jest o wiele więcej. Ja przeszedłem chorobę, bo mam młody organizm. Chcę pomóc moim znajomym, z którymi byłem w szpitalnej sali. Tym, którzy są na przykład starsi i trudniej im pokonać wirusa.
Kiedy pan się dowiedział o swojej chorobie?
Kilka dni po przyjeździe z Belgii. 21 marca, w niedzielę, wróciłem do domu, gdzie przechodziłem kwarantannę. We wtorek pierwszy raz poczułem się gorzej. Objawy były podobne do grypy, ale silniejsze. Utraciłem smak i węch, zaczęło mnie wszystko boleć. Mięśnie bolały inaczej niż przy grypie, trudno to opisać. To był specyficzny ból. Najbardziej niepokojące było to, że miałem problem z oddychaniem, jakby mi ktoś worek założył na głowę.
Jak pan zareagował na objawy?
Zawiadomiłem służby sanepidowskie i swojego lekarza rodzinnego. Oni skonsultowali się i podjęli decyzję, że trzeba niezwłocznie powiadomić szpital w Jarosławiu. Tam szybko zrobiono mi badanie, wynik wyszedł dodatni. Dzień później przewieziono mnie do Łańcuta.
Co było najtrudniejsze w pobycie w szpitalu?
Widok chorych ludzi i sprzętu, który pomaga im oddychać. Strach, że może ja jutro będę potrzebował respiratora. Niepewność, co będzie jutro. Najciężej było to znieść psychicznie.
Jestem pełen podziwu dla lekarzy i pielęgniarek. My byliśmy chorzy, a oni narażali swoje życie dla nas. W pełnych kombinezonach, po sześć godzin dziennie, przepoceni w zaparowanych okularach podawali nam leki.
Czy personel medyczny bał się was, chorych?
Bali się. Prosili nas, żebyśmy za każdym razem zakładali maseczki podczas kontaktu z nimi. My byliśmy chorzy, a oni po prostu przychodzili do pracy, mówili, że w domach mają dzieci, a przecież muszą do nich wrócić. Nie znaliśmy tej choroby, każdy się bał.
Wspomina pan kogoś, albo jakiś szczególny moment, z pobytu w szpitalu?
Na jednej z sal leżałem ze starszym panem, miał 82 lata i był zarażony, ale przechodził chorobę bezobjawowo. Jego 76-letnia żona też była chora, leżała pod respiratorem. Po przeprowadzeniu badań dowiedzieli się, że ona nie jest już zarażona. On niestety nadal był, mimo że czuł się dobrze. Jego żona, która wyzdrowiała, była jednak w bardzo złym stanie. Miała poważne powikłania po chorobie. Starszy pan mocno przeżywał rozstanie z żoną, płakał nocami, bo nie wiedział, czy ona nadal żyje, tęsknił za nią.
Jak pan radził sobie bez rodziny? Próbował się pan jakoś z nimi kontaktować?
Syn próbował się ze mną kontaktować, jeszcze w czasie kwarantanny przywoził mi zakupy i zostawiał na tarasie. W czasie pobytu w szpitalu miałem telefon z Internetem. Jedna z pielęgniarek podała nam hasło do darmowego WI-FI, dzięki temu na bieżąco mieliśmy zarówno kontakt z bliskimi, jak i informacje o tym, co się dzieje. Między sobą dużo rozmawialiśmy. Mieliśmy również chorego księdza na sali, który robił nam rekolekcje. Dawaliśmy sobie radę, inaczej byśmy wszyscy powariowali.
Syn wiedział na bieżąco o pana stanie zdrowia?
Dużo pisaliśmy. Syn specjalnie przyjechał z Warszawy, gdzie pracuje jako policjant. Musieliśmy wynająć dla niego mieszkanie, bo nie mógł przecież ze mną mieszkać. On bardzo przeżywał moją chorobę. Nie raz mu pisałem: „Karol, nie wiem, co ze mną będzie”. Były dni, że czułem się dobrze, a w kolejny dzień przychodziła gorączka, ból ciała. Faszerują cię lekami, a nawet sam o nie prosisz, bo inaczej nie da się zasnąć. Wszyscy czekaliśmy na kolejne badania, żeby się dowiedzieć, że jesteśmy zdrowi. Ja wyszedłem ze szpitala w Wielki Piątek, dostałem wtedy drugi wynik ujemny. Byłem już zdrowy. Poprosiłem syna o to, żeby przyjechał po mnie jak najszybciej, bo nie chciałem tam być ani minuty dłużej.
Jak na pana powrót ze szpitala zareagowało otoczenie. Były jakieś komentarze pod pańskim adresem?
Mieszkam w małej miejscowości. Zaraz po wyjściu ze szpitala miałem dwutygodniową kwarantannę, więc nie wychodziłem z domu. Po kwarantannie, na samym początku, mieszkańcy bali się mnie. Do tej pory nie wszyscy chcą ze mną rozmawiać, ale ja im się nie dziwię. Nie znamy jeszcze tej choroby, dlatego jest w nas strach.
Czy podczas pobytu w szpitalu nawiązały się jakieś przyjaźnie? Takie przeżycia łączą ludzi?
Kontaktuję się czas od czasu z księdzem, który leżał z nami w sali. Pytam go, co u innych, z którymi byliśmy w sali, w jakim są stanie, czy wyzdrowieli. Opowiadał mi, że ostatnio w sali położono dwóch nowych chorych, to młodzi ludzie. Podobno są bardzo wystraszeni i chcą już iść do domu, a przecież nie mogą.
Wróćmy do naszego spotkania w Regionalnym Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa w Rzeszowie. Jak wygląda zabieg oddania osocza?
Trwa to kilkadziesiąt minut. Nie różni się za wiele od zwykłego pobrania krwi. Leżałem sobie spokojnie w fotelu, a obok mnie działał sprzęt. Jest to całkowicie bezbolesne i z pewnością nie ma się czego bać. Czuję się tak samo jak przed oddaniem osocza. Zaraz wsiądę w samochód i pojadę 100 kilometrów do domu. Zabieg nie powoduje żadnego osłabienia fizycznego.
Oddał pan osocze już drugi raz. Czy po tym wszystkim, co pan przeszedł, poczuwa się pan do obowiązku pomagania innym?
Będę oddawał osocze do skutku, tyle razy, ile będę mógł. W tym wszystkim najważniejszy jest czas. Za miesiąc może okazać się, że w moim osoczu nie ma już tak ważnych przeciwciał, które pomagają w leczeniu.
Każdy z nas, chorych w łańcuckim szpitalu, czekał na wyniki. Niektórzy załamywali się psychicznie, gdy dostawali informację o kolejnym dodatnim wyniku. To byłoby nie do pojęcia, gdybym po tym wszystkim, co przeszedłem i co widziałem, nie zdecydował się na oddanie osocza, aby ratować życie innych ludzi. Chciałbym zmotywować wszystkich tych, którzy pokonali koronawirusa i wyzdrowieli, do pospieszenia innym z pomocą. Pamiętajmy, że liczy się czas.
Dziękujemy Regionalnemu Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa w Rzeszowie za pomoc w realizacji tej rozmowy.