Krzemieniec w mitologii Paźniewskiego
Pisząc esej o Włodzimierzu Paźniewskim, wybitnym pisarzu mieszkającym w Katowicach, przywołałem jeden z mitów krzemienieckich, który wyszedł spod pióra tego świetnego stylisty. Oto inne jego krzemienieckie opowieści w mojej trawestacji.
Sklep Izaaka Moszkowicza
W Krzemieńcu przed wybuchem II wojny światowej było kilkadziesiąt sklepów – głównie żydowskich, co na Wołyniu było regułą. Znamy nazwiska ich właścicieli zapisane w księgach meldunkowych i telefonicznych.
Nie ma wśród nich nazwiska Izaaka Moszkowicza, właściciela sklepu, któremu Paźniewski poświęcił bodaj najpiękniejsze i najdowcipniejsze strony swej powieści. Możemy się domyślać, że w fikcyjnej postaci kupca Moszkowicza autor skumulował wiele prawdziwych opowieści o krzemienieckich i wołyńskich właścicielach sklepów korzennych, bławatnych czy owocowo-warzywnych z bogatym wyszynkiem. Ten legendarny powieściowy sklep Izaaka Moszkowicza w Krzemieńcu wyróżniał się tym, że na jego wystawie wylegiwał się wypchany krokodyl, a szyld – wypisany koślawymi literami – głosił: „Artykuły kolonialne, bławatne i pozostałe”.
Specjalnością sklepu Moszkowicza były fajki z drzewa czereśniowego, przepalane koniakiem w celu uzyskania odpowiedniego aromatu. Cieszyły się wielką popularnością i zjeżdżali po nie klienci nawet spod Łucka, Pińska i Lwowa. Leciwy ksiądz Kuczyński, namiętny palacz dobrego tytoniu, przyjeżdżał do Krzemieńca rozklekotaną bryczką i wchodząc do sklepu z wypchanym krokodylem w oknie wystawowym, oznajmiał:
– Ty, drogi Moszkowicz, choć jesteś obcej wiary, na fajkach znasz się jak prawdziwy chrześcijanin i ten fakt zostanie wzięty pod uwagę na Sądzie Ostatecznym, co spraw, miłościwy Boże, amen. A teraz pokaż, kochanieńki, towar.
– Nu – mówił Moszkowicz – przywiózł ja tytuń buczacki, nu, co ja mówię, to nie jest żaden tytuń, to jest rublowe złoto, nie tytuń. Takiemu klientowi ja go za darmo dam i jeszcze dopłacę. A ty wiesz, ksiądz – pytał, zniżając głos – że tytuń buczacki palili apostołowie, nie żaden warszawski czy lubelski, tylko buczacki. I święty Piotr palił tytuń buczacki, i święty Łukasz. Nu, jeśli idzie o Judasz, ten palił tytuń kijowski. Mówił mi o tym w Łucku pewien zakonnik posiadający bardzo starą księgę.
– Oj, Moszkowicz, Moszkowicz – groził mu palcem ksiądz.
– To jest interes, z którego każdy wychodzi ze stratą – powiedział Moszkowicz i zabrał się do przeglądania grubej księgi buchalteryjnej.
Oto jedna z opowieści Paźniewskiego o rozmowach w sklepie Moszkowicza. Jest ich tam wiele i każda podobnie pyszna, jak zacytowana wyżej.
Moszkowicz sprowadzał do swego sklepu bele pociętych na kawałki skórek tygrysich – do przykładania, gdy ktoś cierpiał na reumatyzm. Przyjeżdżali po te „skórki” klienci i spod Równego, i spod Kosowa Poleskiego, i spod Ostroga, płacąc po 2 złote od sztuki. Paźniewski kreśli w swej powieści taki m.in. dialog między sprzedawcą a klientami:
– Drogo – krzywili się co poniektórzy. Na Matkę Boską Sienną kupowali my w Kowlu takie skórki po złotówce.
– U Moszkowicza to jest prawdziwy bengalski tygrys – bronił się kupiec – w Kowlu to musiał być ufarbowany kot. Nu, otrzymał ja wczoraj list z Krakowa, w którym jeden profesor medycyny pisze: „A zwłaszcza proszę Szanownego Pana o przysłanie trzech kawałków skóry tygrysiej, bo reumatyzm dokucza, a wiadomo, gdy skórką tygrysią bolące miejsce wygrzejesz, to i rwanie przejdzie”.
Wizyta wnuczek
Powyższy list przyszedł miesiąc po tym, jak najstarsza córka Moszkowicza – Tina, przygotowująca się do studiów prawniczych we Lwowie i dla rozrywki namiętnie czytająca wieczorem książki Dołęgi-Mostowicza – niespodziewanie pod koniec sierpnia uciekła z oficerem flotylli rzecznej do Pińska, zostawiwszy na ladzie sklepu swego ojca list złożony z jednego zdania: Kochani Rodzice! Nie usiłujcie mnie szukać. Tina
Kilka lat później pod krzemieniecki sklep Moszkowicza podjechała dorożka z piękną młodą damą, w kapeluszu z wielkim rondem i woalką, z muszkami na twarzy, w towarzystwie dwóch dziewczynek. Po wejściu do sklepu, wskazując na brodatego kupca z kopiowym ołówkiem za uchem, powiedziała do córek podziwiających wypchanego krokodyla na wystawie:
– Basiu, Alinko, podejdźcie bliżej. Ten pan za ladą to wasz dziadek. Powiedzcie mu grzecznie „dzień dobry”.
Tę scenkę kwituje Paźniewski stwierdzeniem, że tego dnia na drzwiach sklepu Moszkowicza pojawiła się kartka z napisem: „Kupiec przeprasza, kupiec musiał pojechać po towar do Łucka”.
Moszkowicz słynął z tego, że potrafił sobie dać radę w każdej sytuacji życiowej i wychodził z różnych opresji. Gdy którejś jesieni dwóch młodych ludzi pikietowało przed jego sklepem, trzymając transparent z napisem: „Nie kupuj u Żyda”, kupiec umieścił w swojej witrynie napis: „Nie kupuj u Żyda – kupuj u człowieka Izaaka Moszkowicza”. I wtedy dwaj pikietujący zwinęli swój transparent i poszli.
Legenda o przyjeździe Mesjasza na żydowskiej furce
Izaak Moszkowicz po przestudiowaniu w Wiedniu pewnej starej księgi nabrał przekonania o rychłym nadejściu Mesjasza, który miał zbawić ludzi na świecie. Zbawca miał przyjechać z Podola na Wołyń ubogą żydowską furką, ciągnioną przez chuderlawego konia. Miał być podobny do Kuby Leyba, jeżdżącego po wsiach i miasteczkach wołyńskich z nawoływaniem: „Szmaaaty kupuję, stare ubrania, żelazo!”.
Wybawca miał pewnego dnia zatrzymać się przed sklepem z wypchanym krokodylem w oknie wystawowym i poprosić o bochenek chleba bądź o nocleg. Ponieważ po okolicy jeździli nędzarze zbierający niepotrzebne już ludziom butelki, złom czy szmaty, Moszkowicz obawiał się, że nie rozpozna tego, który będzie prawdziwym Mesjaszem.
Zasięgnął więc porady u rabina z Dubna, pytając, co się stanie, gdy nie rozpozna Mesjasza. Rabin po długim milczeniu podniósł oczy znad księgi, którą czytał, i odpowiedział krótko: „Wtedy wszyscy zginiemy i nastąpi koniec świata”. Moszkowicz bardzo się przejął tą przepowiednią i gdy tylko przed jego sklepem zatrzymywała się nędzna furka ze śmiertelnie zmęczonym koniem, z kołami oblepionymi błotem, w twarzy zmęczonego furmana uważnie szukał rysów tego, który miał przybyć z Podola w podartym chałacie i przetartej lisiurce na głowie, niosąc upragnione ocalenie. Aby się nie pomylić, każdego z takich przybyszy wchodzących do jego sklepu witał serdecznie pytaniem: „Może herbaty?” I gdy nabierał podejrzenia, że być może jest to przybyły z Podola Mesjasz, wołał do córek: „Tina, Mila, gdzie jesteście? Nastawcie czajnik. Herbaty gruzińskiej, szybko! Nie – poprawiał się – może być nawet angielska!”. A do przybysza mówił: „Skąd to prowadzą drogi? Oby zawsze były krótkie”.
Moszkowicz nigdy nie doczekał się Mesjasza w swoim sklepiku z wypchanym krokodylem na wystawie. Zginął prawdopodobnie w krzemienieckim getcie.
Wypychacz ptaków
Do Krzemieńca od czasu do czasu przyjeżdżał utrudzony podróżą po bezdrożach Wołynia wypychacz ptaków, z małą walizeczką zawierającą ostre, przypominające chirurgiczne narzędzia skalpele, szczypce do wyciągania flaków i wyłuskiwania kości oraz wiele innych dziwnych przyrządów.
Najczęściej proponował zakup wypchanego szczygła na kawałku czereśniowej gałęzi albo dużego dropia. Gdy przychodził do sklepu Moszkowicza, najczęściej żalił się, że coraz trudniej o robotę: Wypychacza teraz nikt nie zamawia, nawet dziedzice we dworach. Przed wojną, panie, to miałem robotę przez cały rok, jak zaczynałem objazd dworów pod Kamieńcem Podolskim, to kończyłem w Brześciu nad Bugiem. Jednego razu wypychałem konia dla pewnego rosyjskiego pułkownika. Był do niego tak przywiązany, że kiedy łoszak padł na zapalenie płuc, nie chciał go oddać rakarzowi na mydło i skórę i zaraz tego samego dnia posłał po wypychacza. A dziś, Boże mój kochanieńki, w miesiącu człowiek jakiegoś bekasa lub pawia oporządzi, ot, i cała robota. Pisał mi brat z Ameryki, że tam wypychacze są w cenie. I chce, żebym ja tam przybył. Dlatego muszę uciułać trochę grosza
Zawód wypychacza ptaków rzeczywiście upadł tuż po pierwszej wojnie światowej. Jednym z wypychaczy na Kresach był w swej młodości znany później poeta Marian Jachimowicz z Borysławia, który po wojnie osiadł w Wałbrzychu i tam zmarł – ma tam dzisiaj bibliotekę swego imienia.
Legenda o austriackim konsulu w Krzemieńcu
Na jednym z przedmieść Krzemieńca osiadł tuż po I wojnie światowej elegancki starszy pan, często spacerujący po mieście w cylindrze na głowie, z jedwabnym szalem, w prążkowanych spodniach, w lakierkach na nogach, z czarnym parasolem i białą muszką. Oszczędny w ruchach, chodził najczęściej słoneczną stroną rynku. Zachodził na kawę i ciastko z kremem do kawiarni Lewickiego. Znajomi tytułowali go konsulem, panowało więc w Krzemieńcu przekonanie, że był to dawny konsul monarchii austro-węgierskiej. On sam nie protestował. Pewnego razu nawet w przypływie dobrego humoru potwierdził ten fakt, mówiąc, iż tuż przed upadkiem Austro-Węgier i abdykacji cesarza Karola I pełnił funkcję konsula w Sztokholmie.
Mieszkał w małym domku, spędzając całe godziny za biurkiem, nad którym wisiało małe mosiężne godło nieistniejącego już państwa. Gdy tylko mógł, były konsul bronił wyśmiewanej i wykpiwanej dawnej monarchii. Był jej gorącym patriotą.
Na początku lat trzydziestych przed podniszczonym domkiem, gdzie mieszkał były dyplomata c.k. monarchii, zatrzymał się elegancki różowy buick z chorągiewką Republiki Austriackiej na masce i wysiadło zeń dwóch elegantów we frakach. Jak się okazało, był to ambasador austriacki w Warszawie ze swoim sekretarzem.
Konsul przyjął ich z wielką godnością. Włożył nawet na tę okoliczność połyskliwy frak z białą muszką i czekał przed wejściem do domu. Wiedząc wcześniej o tej wizycie, kazał pomalować zabrudzoną klatkę schodową i pociągnąć zieloną farbą sztachety na starym parkanie otaczającym zubożały dom.
Opowiadano później w Krzemieńcu, że dyplomaci zaproponowali mu objęcie funkcji austriackiego konsula honorowego na wschodnim obszarze Polski – bez specjalnych obowiązków, z wysoką pensją miesięczną i dużym apartamentem w hotelu „Austria” we Lwowie. Były konsul c.k. odmówił jednak przyjęcia tego zaszczytu, bo – jak tłumaczył później w kawiarni kilku przyjaciołom – nie potrafił zmienić się z zajadłego monarchisty w republikanina. Wierzył, że monarchia habsburska jeszcze się odrodzi. Wycinał z gazet informacje o księciu Ottonie Habsburgu, urodzonym na dwa lata przed wojną potencjalnym następcy tronu.
„Zobowiązania dyplomatyczne są w obecnych czasach lekceważone. Oto dlaczego nie chciałem przyjąć posady państwowej” – powiadał do żony jakby na usprawiedliwienie.
Mariusz Olbromski – bard dzisiejszego Krzemieńca
Mijają kolejne dziesięciolecia odcięcia Krzemieńca od państwowości polskiej, a mimo to nie ubywa w Polsce piewców oryginalności tego miasta, głosicieli jego wagi i znaczenia w kulturze polskiej. Czas robi swoje. Starsi odchodzą, ale ich miejsce zajmują przedstawiciele młodszych generacji. Tak jest w przypadku urodzonego w 1955 roku w Lubaczowie Mariusza Olbromskiego – poety, eseisty, prozaika, muzealnika i działacza kultury.
Wywodzący się z rodziny o kresowych korzeniach Olbromski – absolwent filologii polskiej i klasycznej stał się u schyłku XX wieku jednym z najbardziej aktywnych strażników pamięci o Kresach, ze szczególnym uwzględnieniem Krzemieńca. W latach 90. XX wieku jako dyrektor Wydziału Kultury w Urzędzie Wojewódzkim w Przemyślu wspierał odradzające się na Kresach polskie środowiska i szukał porozumienia z Ukraińcami.
Inicjował i współorganizował festiwale kultury polskiej na Kresach, dni Zbigniewa Herberta we Lwowie, konkursy literackie im. Kazimierza Wierzyńskiego, dni Franciszka Karpińskiego w Stanisławowie i w Kołomyi, uczestniczył w organizacji Muzeum im. Juliusza Słowackiego w Krzemieńcu i Muzeum Conrada-Korzeniowskiego w Berdyczowie. Po 2001 roku jako dyrektor Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej doprowadził w Przemyślu do wzniesienia imponującego nowoczesnością gmachu muzealnego. Był inicjatorem utworzenia w Przemyślu Muzeum Dzwonów i Fajek, ale szczególne zasługi położył, organizując przez kilkanaście lat wspólnie z polskimi i ukraińskimi artystami i intelektualistami „Dialog Dwóch Kultur”.
Mariusz Olbromski napisał setki artykułów i wiele książek o tematyce kresowej, m.in. „W poszukiwaniu zaginionych miejsc”, „Lato w Krzemieńcu – legendy znad Ikwy”, „Pomniki pisarzy i poetów polskich na Kresach w dawnej Rzeczypospolitej” (trzy edycje), „Podróże na Kresy” oraz „Śladami słów skrzydlatych” – o miejscach pochówku wybitnych Polaków na Kresach.
Bodaj najbardziej oryginalną z wymienionych książek jest „Lato w Krzemieńcu” (Warszawa 2009). Poeta i literaturoznawca prof. Jacek Łukasiewicz – nauczyciel uniwersytecki Olbromskiego, recenzując ją, napisał: Jest to książka pełna uroku, dziwnie jednolicie proza łączy się w niej z wierszami. W połowie jest to antologia wierszy Olbromskiego zilustrowana znakomitymi, wysmakowanymi artystycznie fotografiami okolic Krzemieńca. Aby ułatwić czytelnikom recepcję tej poezji, autor opatrzył swoje wiersze komentarzami mówiącymi o okolicznościach ich powstania oraz objaśnieniami historyczno-biograficznymi.
Druga część zawiera antologię legend krzemienieckich, m.in. o Skałach Dziewiczych i Górze Bony, o zakopanych dzwonach czy też o wędrujących krzyżach z krzemienieckich cmentarzy. Są to legendy powszechnie znane, przypominane codziennie przez krzemienieckich przewodników, ale Olbromski opowiedział je po swojemu: nasycił narrację wielką dozą poezji, nostalgii, zadumy i mocno osadził w historycznym oraz literackim kontekście. Wprowadzając czytelnika w mitologię okolic Krzemieńca, napisał: Legendy i historia są jak sen i jawa. Rzeczywistość często odbija się w snach, ale niekiedy one ją wyprzedzają lub ukazują jeszcze inną, głębszą jej treść. Tak jest z legendami, które pozornie naiwne, są tajemniczym stopem wydarzeń, przeczuć i myślenia ludzi.
Wiersze Mariusza Olbromskiego o tematyce kresowej, opublikowane w dziesiątkach różnych periodyków – od „Arki” i „Lwowskich Spotkań” po londyńską „Biesiadę Krzemieniecką” – zebrane są w kilku tomikach. Swoista antologia tych wierszy znalazła się w obszernej (256 stron) publikacji pt. „Dwa skrzydła nadziei” (Lubaczów-Lwów 2014). Jest w niej wiele wierszy poświęconych Krzemieńcowi i okolicom. Oto fragment jednego z tych wierszy:
Świta – i morzem mgieł pod nami płynie
nad krętą, krzemieniecką pradoliną,
gdzie miasto w lotnych falach zatopione
przez chwilę trwa mityczną Atlantydą (...)
I znów, Juliuszu, w tym czarownym
mieście,
gdzie wieże te same pośród gwiazd
błądzące,
nad twym rodzinnym domem
lecą meteory
i w ciemnych szybach nagle objawiają
przez jasne mgnienie – wersy przelotne.
Mariusz Olbromski – długoletni dyrektor i budowniczy Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej w Przemyślu, od kilku lat kieruje Muzeum Marii i Jarosława Iwaszkiewiczów w Stawisku pod Warszawą. Organizuje tam regularnie spotkania z pisarzami, poetami, malarzami, muzykami, promując ich dzieła. Jest od lat jednym z najbardziej aktywnych animatorów polskiej kultury. Bardzo często jeździ do Krzemieńca, utrwalając legendę tego niezwykłego wołyńskiego miasteczka.