Miodek: - Proszę przy mnie nie używać tego słowa, nie cierpię go
Nagromadzenie wielkich politycznych, społecznych emocji znajduje swoje ujście w języku. Jeśli się sami nie opamiętamy to żaden Bralczyk, Markiewicz, Miodek nie pomoga - mówi prof. Jan Miodek laureat nagrody Lux ex Silesia.
Proszę powiedzieć, jak pan dziś słuchając i czytając Polaków ocenia swoją misję szerzenia poprawnej polszczyzny?
Proszę mi nie przypisywać żadnych górnolotnych działań, bo ja ich tak nigdy nie traktowałem. To żadna misja, jedynie los tak mi się ułoży, że mogłem o poprawnej polszczyźnie mówić nie tylko do studentów, ale i szerszego grona odbiorców m.in. w rubryce poprawnościowej w codziennej gazecie, a także programach telewizyjnych. Zawsze moim celem było mówienie komunikatywne, proste, zgodnie z regułami gramatyki.
Ważne było dla mnie i jest, by każdy z czytelników, widzów, słuchaczy poświęcił te kilkanaście sekund, aby zastanowić się dlaczego mówi tak, a nie inaczej. Jestem od tego, by językowe rozterki wyjaśniać, podpowiadać jak poprawnie mówić.
Jak ja to widzę - moja rola to być spolegliwym doradcą, czyli osobą, na której w wyjaśnianiu językowych problemów można polegać.
Z mojego punktu widzenia jest pan panie profesorze głosem rozsądku w momencie, gdy Polacy zaczęli się językowo “zabijać”. Piękna polszczyzna stała się orężem.
Patrzę na to, słucham i mogę tylko apelować o umiar. Nagromadzenie wielkich emocji politycznych, społecznych znajduje swoje ujście w języku. Na to, jeśli sami się nie opamiętamy, to żaden Bralczyk, Markiewicz, czy Miodek nic nie poradzą.
Wulgaryzmów używają dziś wszyscy i są one drukowane w gazetach. Świetny pisarz śląski Szczepan Twardoch cały czas się ... wkurwia w wywiadach.
Twardocha bardzo cenię. To świetny pisarz. No można w tym przypadku powiedzieć ... licentia poetica. Proszę jednak zauważyć, że dwadzieścia lat temu słowa te zostałyby wykropkowane w druku, nadal są w niektórych czasopismach kropkowane, a dawniej w ogóle nie znalazły się w zapisie wywiadu.
Z drugiej strony, gdyby Twardoch powiedział: kurza mać, albo, że coś go wpiernicza, to nie zabrzmiałoby odpowiednio, nie przyniosłoby efektu, byłoby sztuczne, śmieszne.
Generalnie trzeba jednak powiedzieć, że język stadionów, coraz bardziej dosadny, wdarł się do salonów. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu wołaliśmy z trybun “sędzia kalosz”, albo “sędzia idź kanarki doić”. Dziś tego typu określenia brzmią śmiesznie. Ale jak ja krzyczałem w moich rodzinnych Tarnowskich Górach na sędziego, że jest “kalosz” to mnie starsi kibice przestrzegali, że jak jeszcze raz coś takiego powiem to mnie ze stadionu wyrzucą.
No dobrze możemy usprawiedliwić twórcę Twardocha za “wkurwianie się”, ale czy możemy usprawiedliwić jurorkę kulinarnego show, która mówi: zajebisty deser przyrządziłeś .
Proszę nie używać przy mnie tego słowa. Dostaję gęsiej skórki. Jest okropne i wdarło się bezceremonialnie do polszczyzny.
Cóż kiedyś mówiliśmy fajnie i pamiętam dyskusję o tym jak ubogi jest język Polaków, którzy znają tylko jedno określenie na wszystko: fajny, fajnie, fajna.
Ja pamiętam studentkę, która o twórczoście jednego z wieszczów powiedziała, że “fajny wytwarza nastrój w wierszach”. Cóż do wyboru mamy dziś mnóstwo określeń i mówię młodzieży, że jak już chce to przecież mamy mnóstwo różnych określeń “na topie”: cool, super, wypas, świetnie. Nie starczy miejsca, aby wszystkie wymienić.
Czy nie jest jednak tak panie profesorze, że stajemy się coraz bardziej ekstremalni w wypowiedziach, bo żyjemy w czasach, że aby wyrazić emocje musimy się wkurwić, a nie wkurzyć?
Zawsze będę namawiał do umiaru. Pamiętam, gdy dawno temu w jednej z gazet pojawiła się, rzekoma wypowiedź prof. Aleksandra Gieysztora, dyrektora Zamku Królewskiego, który miała się wkurzyć na zamalowanie murów zamku przez graficiarzy. Dzień później ukazało się sprostowanie rodziny. Otóż prof. Gieysztor nie mógł się wkurzyć, a najwyżej zirytować się, zdenerwować. .
Ten nadmiar wulgaryzmów wynika pewno z braku oczytania Polaków?
Z pewnością ma to swoje znaczenie. Z drugiej stony współczesne formy komunikacji, np. przez media społecznościowe powodują, że porozumiewamy się już nie zdaniami, ale znakami, symbolami.
Poza wszystkich najważniejsza jest jednak jak pisał Zbigniew Herbert “kwestia smaku”. Każdy ten smak musi sobie wyrobić, wiedzieć w jakim momencie, jakiego słowa, sformułowania użyć, by nie narazić się na śmieszność, na zarzut braku wiedzy itd. Moja babcia, która nie wiem, czy skończyła dwie klasy podstawówki, miała większe stylistyczne wyczucie od niejednego inteligenta.
Ze zdumieniem słucham uczestników sond przygotowywanych dla programu “Słownik polsko-polski” w TVP Wrocław, którzy choć przecież widzą kamery i cel nagrania to bez ogródem wkurwiają się, wpieprzają, wszystko pieprzą.
Właśnie został pan uhonorowany jednym z najważniejszych śląskich wyróżnień, czyli nagrodą Lux ex Silesia. Jak określiłby pan swoją językową tożsamość?
Oto leży przede mną publikacja w jednej ze śląskich gwar. Najcudowniejsze w dialekcie śląskim jest to, że składa się z kilkudziesięciu gwar, które w swoich mniej lub bardziej subtelnych elementach różnią się. Inaczej brzmią w Cieszynie, inaczej w Chorzowie, a inaczej moich Tarnowskich Górach. W tym tkwi ich siła, piękno.
Czy jest pana zdaniem możliwa kodyfikacja języka śląskiego??
Nie, bo po pierwsze to nie jest język. Zbyt wiele mamy odmian, by je podciągnąć do jednego wzorca. Zresztą po co to robić? Niech trwają i przetrwają w swoich postaciach. Bądźmy dumni z tej jezykowej mozaiki i róbmy wszystko, by ją ochronić.
Kodyfikacja języka śląskiego to bardziej polityczny postulat?
Nie wiem jakie są intencje. Moim zdaniem taka kodyfikacja zubożyłaby śląską mowę. Nie można narzucić wszystkim jednego schematu językowego.
Panie profesorze otrzymał pan nagrodę w Katowicach, a mieszka pan we Wrocławiu, którego kultura promieniowała na dzisiejsze ziemie województw opolskiego i śląskiego.
Mam poglądy zbliżone do Henryka Wańka, tego wielkiego i malarza i pisarza i znawcy historii, który optuje, za całościowym widzeniem Śląska, czyli od Wrocławia, przez Opole po Katowice.
Dziś zwykle określa się Śląsk jako tę ziemię, gdzie słychać śląską gwarę i słychać ją nie we Wrocławiu, gdzie “rządzi” literacka polszczyzna, ale Chorzowie, Rudzie Śląskiej, Bytomiu. Ta definicja to oczywiście wielkie uproszczenie, na które nie można się zgodzić.
Pamiętajmy, że nazwa Śląsk wzięła się od plemienia Ślężan, ci zaś swoją nazwę wzięli od rzeki Ślęży. Za to nazwą kryje się słowo “slęg” oznaczające ciecz, wilgotność, mokrość. Tak się ułożyły dzieje, że tzw. Dolny Śląsk zgermanizował się, a na tzw. Górnym Śląsku przetrwała krystaliczna staropolaszczyzna.
Po burzach dziejowych, powstaniach śląskich, obu wojnach na Śląsk zjechali się przedstawicielele różnych regionów i w tym tyglu językowym zrodziła się ponadregionalna odmiara języka polskiego i mimo różnych przeciwieństw, zwalczania, przetrwała śląska gwara. Dodajmy gwara bardzo lubiana przez Polaków nie tylko dlatego, że opowiadane gwarą żarty śmieszą bardziej od innych.
Panie profesorze, a jaka będzie przyszłość polszczyzny, która musi się opierać m.in. wpływom języka angielskiego. Ba polscy uczniowe na egzaminach zdają z niego testy lepiej niż z języka ojczystego!?
Powiem za pisarzem Melchiorem Wańkowiczem: język polski jest jak rzeka. Po drodze do ujścia zbiera różne brudy, ale ostatecznie wpływa do morza czysta woda. Pod względem gramatycznym polszczyźnie nic nie z pewnością nie grozi. Obawiam się jednak, że w warstwie stylistycznej, jeśli się nie opamiętamy, to pogrąży się ona w oceanie agresji.
prof. Jan Miodek
Urodzony w Tarnowskich Górach językoznawca, wieloletni profesor i dyrektor Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego . Najsłynniejszy popularyzator poprawnej polszczyzny. Ostatnio został honorowym obywatelem Siemoni