Szukając portowej nostalgii
Zanim wzięła gitarę do ręki, zamknęła oczy. Nie otworzyła ich do ostatniego dźwięku piosenki, który zawisł pod sufitem, do końca wybrzmiewając przejmującą ciszą. Ana Marisa śpiewała całą sobą, każdą nutę kierując do wewnątrz. Jakby na te kilka minut świat przestał istnieć.
Nie jestem pewna, czy słyszała dołączający do niej głos Alice i Antonia, którzy porzucili swoje zajęcia, by też wyśpiewać to, co dla nich ważne. To była magiczna chwila, najpiękniejsze przeżycie tegorocznych wakacji.
Może jego intensywność wzięła się z tego, że już nie wierzyłam, iż uda mi się posłuchać w Lizbonie prawdziwego fado. A przecież po to wynajęliśmy mieszkanie w samym centrum Alfamy, która słynie z najlepszych klubów muzycznych przepojonych saudade - melancholią portowych dzielnic tkwiącą w sercach jej mieszkańców.
Ale już pierwszego dnia zorientowałam się, że tamtejsze fado to wielka, komercyjna ściema. Restauracje, które wyrosły między oceanem, a szczytem ocalałego z trzęsienia ziemi wzgórza, gwarantowały zamiast autentycznych przeżyć kosmiczne ceny. Śpiewający do kotleta, który tam - co oczywiste - zastępują ryby i owoce morza, artyści, albo lata świetności dawno mieli już za sobą, albo bozia nigdy nie dała im talentu. Przekonaliśmy się o tym, stając pod drzwiami niejednego takiego przybytku.
Gdy spojrzałam im w oczy, byłam pewna, iż ogarnął ich stan ducha zwany saudade
Aż tu nagle pewnego wieczoru, gdy cała moja nadzieja odleciała już dawno z krzykiem mewy, usłyszałam coś, co przykuło mnie do ziemi. Nie, najpierw to nie była muzyka, to był wyraz twarzy dwóch mężczyzn, którzy wyszli przed lokal na papierosa. Coś nucili pod nosem, ale ich spojrzenie miało w sobie taką tęsknotę, że byłam pewna, iż ogarnął ich właśnie stan ducha zwany saudade.
Gdy w końcu dobiegły mnie dźwięki gitary Any Marisy i jej mocny, ale przepojony nostalgią głos, wiedziałam, że znowu mam szczęście i że casa de fados Estaca Zero stanie się miejscem, do którego będę wracać.
Ana Marisa, tak jak Alice Costa Franco są w niej kelnerkami, które gdy odnoszą talerze z kolacją, podchodzą do siedzących pod ścianą wybitnych gitarzystów i serwują coś, co mają najlepszego, a na pewno najbardziej autentycznego. Wtóruje im w tym śpiewający właściciel klubu Antonio Perdigao, który też potrafi rozbawić swoich gości jak nikt inny.
Gdy będziecie w Lizbonie, wpadnijcie na Rua De Sao Joao Da Praca 13 i posłuchajcie tych artystów. Może uda wam się namówić Anę Marisę, by zaśpiewała pieść „Quebranto”. Wtedy zrozumiecie, czym może być prawdziwe fado.